Brynhild czuła dzwonienie w uszach, kłucie w oczach, życie, które wypływało z ciała. „Jeśli Bóg jeszcze widzi”, ale świat milczał. Ciemność i cisza zagłuszały wszystko inne. Próżno szukać w tym jakiejkolwiek boskości, było to pospolite, z kolanami na klepisku, brudnymi rękoma wpychającymi jedzenie do ust, ssanie w żołądku brało się tylko z głodu, który ocierał się o żebra. Żadnych szerokich uśmiechów, żadnych chwil bliskości.
Ta wydana przez Art Rage nieduża opowieść (sto osiemdziesiąt cztery strony) kojarzy mi się z Gdynią nie tylko dlatego, że na polski przełożyła ją mieszkająca tam Karolina Drozdowska, księżna tłumaczek literatury skandynawskiej. Z tego miasta jest też znana organizatorka i prowadząca spotkania autorskie Dagny Kurdwanowska, która Moich mężczyzn nazwała opowieścią intensywną. Pełna zgoda. Książka Norweżki Victorii Kielland przywodzi mi na myśl Gdynię również dlatego, że jej zawartość uderza z siłą morza owładniętego gwałtownym sztormem. Tak może reagować kobieta, której pozbawiono miłości.
Nie jest jeszcze dorosła w pełni („Siedemnastoletnia i targana burzą hormonów”), gdy dla pierwszego ukochanego opróżnia serce do samego dna; gdy go posiada, burza jej brązowych włosów rozkwita pod sufitem w uniesieniu jak ciemny kwiat. Tymczasem w wyniku wydarzenia, którego nie ujawnię, jej pragnienie dawania i brania miłości wystawione jest na ogromne próby. Bez podziału na czarne i białe: w niektórych sytuacjach jest poraniona i szczęśliwa jednocześnie; uśmiecha się w uniesieniu i zarazem krzywdzi drugą osobę.
Walka o kogoś, kto mógłby ją objąć, kochać bezwarunkowo – chodzi o pragnienie wzajemnego uczucia do dorosłego i do dziecka – osłabia ją. Przez to w pewnym monecie „romantyczność i piękne światło nad jeziorem” wydają się jej „tak straszne, że niemal od nich wymiotowała”. Piękno zaczyna jej przypominać zniszczenie. Coraz wyraźniej widzi „grzyba na podmurówce, czarne rozgałęzienia pnące się po ścianie”, zapach wilgoci piwnicznej. Pojawia się nieobliczalność, pustka, twarz bez wyrazu.
Nie przestaje modlić się do Boga, choć On nie mówi ani słowa. Dlatego ta opowieść zdecydowanie bliższa jest ziemi, natury, przyrody. To i obecność w niej poetyckich zdań na wysokim poziomie (na przykład: „Brynhild była maleńką harfą, której wszystkie struny wibrują jednocześnie”; „słowa leżały na jej języku niemal zupełnie martwe”; „sto roztrzaskanych myśli leżało dookoła”; „Wszystko się układało jedno na drugim, warstwa na warstwie za gałkami ocznymi, wciskając maleńkie odnóża w jej tęczówki”) sprawiają, że ta książka w tych momentach przypomina powieść „Pod słońcem” autorstwa Julia Fiedorczuk („Nawracające pożądanie nie miało końca, wypełniało ją od oka do oka, a koniki polne cykały coraz głośniej. Ich hałaśliwa muzyka przylepiała się do ścian domu, wszystko przesuwało się małymi falami, mięśnie niosły ją do przodu w kołyszącym ruchu i dźwigały, jakby była nieważka, prosto w jego jaśniejące ramiona , muchy bzyczały i uderzały o szybę”).
Język Victorii Kielland jest gęsty, intensywny, niepozwalający na spokojne oddychanie. Kiedy główna bohaterka ma spotkać się ze swoją siostrą, nabiera powietrza głęboko, jak do modlitwy i pojawiają się jej słowa: „Oto wszystko, czym jestem, oto wszystko, co mam”. Obnażona do głębi czysta emocja, tylko i aż. I taka jest ta książka o tym, że nie wiemy, jak zareagujemy, gdy pozbawi się nas najważniejszego.
Wszystko, co przypominało rzeczywistość, było zbyt kruche, widziała to już z daleka, widziała wyraźnie, jak przyszłość wygina się w łuk i wciska z powrotem w pierś, wszystko było zrobione z tej samej substancji, a marzenia leżały ciemne i spalone pod powiekami, wprost na ruszcie.
P.S. Jeszcze ukłon w stronę Ula Pągowska za sugestywną okładkę Moich mężczyzn.
Rafał Kowalski
Victoria Kielland (przeł. Karolina Drozdowska), Moi mężczyźni, Wydawnictwo Art Rage 2022, s. 188