„Wyszedł na ulicę. Deszcz, widoczny tylko na tle rozmazanych plam światła odległych latarni, wciąż siąpił, sięgając swymi lodowatymi palcami jego twarzy i karku. Okno sklepu ze słodyczami błyszczało na rogu. Z ulotnym pióropuszem oddechu przy ustach biegł w tamtą stronę, rozpryskując ukryte w mroku kałuże i kurcząc palce rosnącego wciąż zimna. Straszne były te oglądane w samotności, skrapiane deszczem, ciemne i opuszczone ulice. Nie lubi swego ojca. Nigdy go nie polubi. Nienawidzi go”.
Chciałoby się, by tytuł tej książki odnosił się do tego, co dzieje się teraz w Ukrainie z powodu agresji rosyjskiej. Tak nie jest, niestety. Swojej codzienności, doświadczanej radośnie i boleśnie, nie śni też młody Dawid, główny bohater tej powieści Henry’ego Rotha (wydanej przez Wydawnictwo Książkowe Klimaty i Art Rage, w przekładzie Wacława Niepokólczyckiego).
Tej codzienności doświadcza m.in. w Nowym Jorku w pierwszych latach dwudziestego wieku, w środowisku żydowskich emigrantów z korzeniami m.in. w wielonarodowej Tyśmienicy (gdzie zresztą urodził się Autor) – w przeszłości polskiej, potem austriackiej, obecnie w granicach Ukrainy. Bohaterowie wracają myślami do przeszłości, wspominają swoich bliskich („Żeby móc powiedzieć tak jak moja babcia. Skończone. Wkroczyłam w słońce, zaczerpnęłam tchu i nagle stałam się babcią. Wyrzućcie zegary. (…) One niczego nie odmierzają, mawiała. Tylko rytm skrzydeł żurawi, kiedy odlatują, jest wart obliczeń. Reszta to trajkotanie w dniu święta Purim… wyzwolenie od Hamana dawno już powieszonego”), codzienne sytuacje, krajobrazy („Pod powiekami zakołysały się fragmenty zapomnianych rzek, pylistych dróg, niezmierzonych krzywizn drzew, jakaś gałąź w oknie pod niebem bez skazy. Inny, całkiem inny świat”). Przede wszystkim jednak skupiają się na niełatwej teraźniejszości.
W niej Dawid doznaje wielkiej miłości swojej mamy (z wzajemnością) i surowości ojca. Genia robi wiele, by męża nie urazić, choć jest nieprzejednana, gdy ten chce skrzywdzić chłopca („Mówię ci to w oczy! Kiedy w grę wchodzi jego bezpieczeństwo, nigdy nie ustąpię, rozumiesz? Rób sobie, co chcesz, ale jego mi nie ruszaj!”). Agresja Alberta wydaje się zakorzeniona w kompleksach. Według jego szefa zachowuje się, jakby szukał drwiny w twarzach przechodniów. A siostra jego żony stwierdza: „Życie go prało po obu policzkach i dlatego każdy, kto się z nim styka, musi cierpieć”. Zresztą barwne postacie Berty, jej narzeczonego i rabina (specjalisty od łajania uczniów w stylu: „Prędzej bym zdołał przebić włosem twardą miedź niż sprawić, aby mądrość przeniknęła do ich łbów”) wprowadzają do powieści sporą dozę humoru. Ten, zdarza się, splata się z tragedią, jak podczas kłótni Berty z Albertem.
W relacji ze swoimi rodzicami, rówieśnikami i otoczeniem, w którym żydowski rzeźnik potrafi ostro pokłócić się z włoskim zamiataczem ulic, wrażliwy Dawid poznaje swoje lęki i pragnienia. Jest w tym dużo dziecięcej naiwności, przez co czytelniczo odczuwa się to bardzo prawdziwie. Jak fascynację i zawód, które przeżył po bliższym poznaniu kolegi starszego od siebie (nie podam imienia, by nie psuć lektury). Jednocześnie ta naiwność splata się z dojrzałością i wyobraźnią, kiedy bardziej dostrzega Boga w skrzących się iskrach na torach tramwajowych niż w świętym słowie pisanym. Spokój znajduje w zanurzeniu się w nieskalanej bieli śniegu. Chłopięce oswajanie się z ciemnością też pewnie nie jest obce wielu z nas. Łatwiej powiedzieć: „Albo znajdzie jakiś neutralizator swoich lęków, albo spotka go zguba”, trudniej wcielić to w życie. Nawet dorosłemu.
Henry Roth przedstawia to wszystko głęboko i z wyczuciem również językowym (np. „Błyskotki związane zaprawą pragnienia; wyobraźnia kielnią, kaprys budowniczym”; „Minuty ciągnęły się nie do zniesienia, jak odwijane powoli ze szpuli nieskończonego koszmaru…”; Ten nagły dźwięk ściągnął Dawida z fali, zacumował do cichej podmiejskiej ulicy, do krawężnika”). Podkreśla znaczenie sytuacji z pozoru banalnych – jak wtedy, gdy Dawid stara się unikać wzroku ojca i skupia uwagę na mgiełce rosy osiadłej na karafce; widzi, jak „każda kropelka trwa w oczekiwaniu, a potem, dojrzawszy, ześlizguje się po szkle”. Snuje opowieść o tym, jak człowiek, niezależnie od wieku musi się natrudzić, by wieczorem zasypiać ze łzą radości, a nie rozpaczy w oku.
„Piątek. Deszcz. Koniec szkoły. Może teraz siedzieć w domu i nie robić nic, być blisko matki całe popołudnie. Odwrócił głowę od okna i spojrzał na nią. Siedziała przy stole i obierała buraki. Pierwsze cięcie noża było jak uniesienie fajerki miniaturowego pieca. Pod łupinką nagły błysk fioletu, miała nim poplamione dłonie. Nad białym fartuchem w niebieską kratę jej pochylona twarz, pełna napięcia, z ustami zaciśniętymi z powagą. Kochał ją. Poczuł się znowu szczęśliwy”.
Rafał Kowalski
Henry Roth, Nazwij to snem, Wydawnictwo Książkowe Klimaty 2022, s. 578