Próbuję doścignąć minione. Tak myślę, gdy nadchodzą święta. Wracam wtedy do czasu, gdy miałem osiem, dziesięć, może dwanaście lat. Wydawało mi się, że tamten świat będzie trwał bez końca.

Właściwie to nie wiem, czy wtedy tak mi się wydawało, czy teraz tak myślę. W każdym razie było to w czasach, gdy wiara była tak oczywista jak codzienność i niczym nie różniła się od rzeczywistości.

Wszystko było pełnoprawne i było prawdą. Nie było pytań i granic. Świat był mną, a ja światem. Historie biblijne należały do porządku mojego świata i były częścią mnie. Wchodziłem w te opowieści co najmniej raz w tygodniu. A w maju, czerwcu, październiku, no i właśnie w święta niemal codziennie. Oczywiście były wzmocnione rytuałem, przez co jeszcze bardziej zyskiwały na wyrazistości.

W Boże Narodzenie przychodziłem do kościoła sporo przed mszą, żeby popatrzeć na słomiany dach bożonarodzeniowej szopki pokrytej śniegiem z waty. Pod dachem zziębnięci Maryja, Józef i mały Jezusek, pyzaci pastuszkowie i jedzące siano bydlęta. Przed szopką stali Trzej Królowie w kolorowych szatach. Wyglądali jak z bajki.

W kościele jasność, spokój i ciepłe światło. Na dworze ciemność, mróz i czająca się nieodgadniona tajemnica. Bożonarodzeniowej historii nikt nie podawał w wątpliwość. Matka Boska nie była kobietą samotnie wychowującą dziecko, a Święty Józef jej partnerem albo konkubentem. Jak tu było nie wierzyć?

Z kolei Wielkanoc to słońce i odradzająca się zieleń. Całe dnie biegałem po dworze. Aż żal było porzucać kolegów i w Wielkim Tygodniu iść na Triduum Paschalne. Coś mnie jednak tam ciągnęło. Do dziś nie wiem dokładnie co, ale wydaje mi się, że było to niemal namacalne zetknięcie się dziesięciolatka ze śmiercią.

Ciemnica, grób Pański zrobiony z szarego papieru, uformowanego i pomalowanego jak skała. W grobie leżała figura nieżywego Chrystusa. To już nie był mały Jezusek z szopki. Przez te trzy, cztery miesiące od Bożego Narodzenia wydoroślał. Wtedy miał różową skórę, która teraz przybrała barwę kości słoniowej z czerwonymi miejscami po zadanych ranach. Wiedziałem, że za trzy dni zmartwychwstanie, chociaż nic na to nie wskazywało. Tak dosłowne przedstawienie śmierci widziałem wtedy po raz pierwszy. Przerażała mnie i fascynowała zarazem.

W Wielki Czwartek i w Wielki Piątek w kościele wszyscy poruszali się jak cienie. Cisza doskonała, wzmocniona nagłym urwaniem dźwięku dzwonów i organów, podkreślona brzmieniem drewnianych kołatek. Przyklękałem razem ze starowinkami przed przewiązanym fioletową zasłonką krucyfiksem i całowałem stopy Chrystusa. W te dwa dni były tylko one, ksiądz i my, ministranci. Pozostali dorośli albo jeszcze pracowali w polu, albo szykowali święta. I dobrze, obecność tłumu odarłaby te dni z tajemnicy.

W Wielką Sobotę i Niedzielę Wielkanocną kościół pękał w szwach. Zniknął grób, zniknęły starowinki. Na przód kościoła wepchali się odziani w wiosenne kreacje dorośli. Mężczyźni walczyli zawzięcie o gałązki cierni z ogniska, aby z łupem wrócić do domu i upleść domowemu Chrystusowi koronę. Miał tak wisieć do następnego roku.

Zmartwychwstały stał oparty o drzewiec z czerwonym proporcem. Znowu zmalał. Od rezurekcji stał na ołtarzu i nie mierzył więcej niż metr. Miał rozwiane włosy i rozpływał się spowity kadzidlanym dymem. Triumfował. Kościół trząsł się w posadach od pieśni „Zwycięzca śmierci, piekła i szatana wychodzi z grobu dnia trzeciego z rana…”.

Po tygodniu wszystko wracało do normy. Uprzątano grób Pański, zbierano kwiaty, podniosłe chwile się kończyły. I wtedy, ilekroć szedłem za główny ołtarz – tam trzymaliśmy ampułki na wodę i wino – za każdym razem widziałem leżącego zakurzonego i zapomnianego Chrystusa. Tego z grobu. Leżał samotny, w majestacie śmierci, przykryty białym prześcieradłem. Od czasu do czasu zbierałem się na odwagę i odchylałem prześcieradło, aby spojrzeć w jego twarz. Zawsze wtedy myślałem, że radość dorosłych wyśpiewujących „Zwycięzcę śmierci…” jest jakaś sztuczna i udawana, skoro tak łatwo zapominają o skatowanym na śmierć i leżącym samotnie za ołtarzem Chrystusie.

Robert Majewski

Pierwotnie tekst opublikowano 4 kwietnia 2021 na łamach Gazety Wyborczej Płock.

Fot. Franciszek Mazur/Agencja Gazeta