Kiedy Maks Korż, białoruski raper i bard wschodniej melancholii, zapełnił Stadion Narodowy, wielu Polaków przecierało oczy ze zdumienia. Nie dlatego, że ktoś wypełnił ten obiekt – to już widzieliśmy nie raz. Ale dlatego, że zrobił to artysta, o którym przeciętny Kowalski nie miał bladego pojęcia. I nagle, w samym sercu stolicy, w biało-czerwonej twierdzy futbolu i popkultury, objawił się obcy, równoległy świat – alternatywna rzeczywistość, która przez lata rosła tuż obok nas, w ciszy i bez rozgłosu.

Migranci – obecni, ale niewidzialni

Ukraińcy, Białorusini, Mołdawianie są w Polsce wystarczająco długo i w wystarczającej liczbie, by wytworzyć własne mikroświaty. Widzieliśmy ich rozproszonych: w sklepach, na budowach, w biurach, w kolejce do lekarza. Byli częścią codzienności, lecz rozproszoną i niepozorną. Nigdy jednak nie zobaczyliśmy ich jako masy. Koncert Korża był pierwszym wielkim objawieniem tego świata. I dla wielu Polaków – szokiem.

Subkultura Maksa Korża

Bo Maks Korż to dla migrantów nie tylko muzyk. To figura kulturowa, ktoś, kto jednoczy diasporę i daje jej język. Wokół niego powstała subkultura, której filarami są:

  • Nostalgia i melancholia – Korż śpiewa o życiu zwykłych ludzi w Mińsku, Kijowie czy Grodnie, o młodości i utraconych krajobrazach. Jego piosenki stają się wehikułem pamięci, pozwalając migrantowi na chwilę wrócić „do siebie”.
  • Bunt i energia ulicy – to antysystemowy bard, który mówi językiem prostym, dosadnym, bliskim codzienności. Estetyka dresów, tatuaży i samochodów to nie karykatura, ale kod wspólnoty.
  • Wspólnota – koncert Korża to nie występ, lecz rytuał. Spotkanie plemienia, które w obcym kraju odzyskuje poczucie bycia razem. To katharsis, rodzaj grupowej terapii.

Dlatego Stadion Narodowy wypełniony migrantami nie był „koncertem obcego rapera”. To było zgromadzenie wspólnoty, która dotąd kryła się w cieniu. Polacy zobaczyli coś, co wymykało się ich świadomości: ogromną, dobrze zakorzenioną subkulturę diaspory wschodniej.

Symboliczne przejęcie przestrzeni

Dla Polaków koncert stał się aktem symbolicznym. Bilety wykupione przez migrantów, pełen stadion, obce języki, obce symbole – i my, kompletnie rozdziawieni. Nagle okazało się, że Polska nie jest już monolitem. Że obok nas istnieje drugi świat, który nie pytał o zgodę na istnienie, tylko po prostu rozrósł się obok.

I właśnie dlatego wrażenie było tak mocne. Nigdy wcześniej nie zobaczyliśmy tej masy w jednym miejscu i w jednym momencie.

Polityka w trybie histerii

Nieprzypadkowo więc reakcje były nerwowe – także te z najwyższych pięter polityki. Premier Donald Tusk nie wytrzymał napięcia i postanowił pokazać, że „państwo działa”. W efekcie deportowano grupę migrantów, w tym dziewczynę, która – jak zauważył Ziemowit Szczerek – wychowała się w Polsce, chodziła tu do szkoły, miała opiekę i relacje. Jej jedyną „winą” było to, że dała się porwać chwili na koncercie. Deportacja groteskowa, symboliczna i bez sensu.

Szczerek złośliwie zapytał: skoro za taki gest deportujemy, to co powinniśmy zrobić z obecnym prezydentem, którego stadionowe wyskoki pamięta cała Polska? Pytanie celne, bo obnaża hipokryzję władzy – niezależnie od tego, kto akurat siedzi w Pałacu.

Ślepoty prawicy i lewicy

Prawica krzyczy o „obronie polskości”. Lewica ucieka w naiwną bajkę o „wielokulturowym raju”. Jedni i drudzy nie widzą realnego problemu: że obok nas żyje ogromna wspólnota migrantów, która nie zniknie. I że trzeba się z nią nauczyć żyć – nie w iluzjach, tylko w realnej codzienności.

Dzwonek alarmowy

Koncert Maksa Korża był jak dzwonek alarmowy. Pokazał, że żyjemy w kraju, w którym równolegle funkcjonują dwie wielkie społeczności – polska i wschodnia. Jeśli nie nauczymy się współżyć, jeśli nie stworzymy warunków do harmonii, czekają nas poważne konsekwencje.

Migranci ze Wschodu nie wyjadą. To już nie jest „chwilowa siła robocza”. To ludzie, którzy tu zakładają rodziny, uczą się, budują nowe życie. Od nas wszystkich – Polaków i migrantów – zależy, czy za dekadę będziemy się nawzajem traktować jak sąsiedzi, czy jak rywale.

Stadion Narodowy pokazał jedno: to już się dzieje. A udawanie, że tego świata nie ma, jest najgorszą z możliwych strategii.

Robert Majewski © 2025