Ewa jest w stałym kontakcie z Zują, więc też wie, że żyjesz, chyba że Zuję akurat pożera ciężka, czarna maź rozpaczy, która spływa na nią czasem, wdziera się do jej kijowskiego mieszkania otworami wentylacyjnymi i przez uchylone okna, otula ją, wypełnia przez usta, nos, uszy, pochwę i odbyt, aż Zuja pełna jest tej czarnej mazi, wzdęta od niej, i leży wtedy w łóżku, nie odbiera telefonu, nie czyta wiadomości, nie je, prawie nie pije, bo maź jej na to nie pozwala, patrzy na stary serial >>Przyjaciele<<, którego wszystkie odcinki ma na dysku laptopa i zna na pamięć, właśnie patrzy, a nie ogląda, i wydaje się jej, że jest już martwa.

Szczepan Twardoch w swojej najnowszej książce (wydanej przez Wydawnictwo Marginesy) zajmuje się wojną trwającą w Ukrainie. Nie poprzestaje na detalach związanych z bronią i żołnierskim żargonem – i dobrze, bo ta powieść jest najciekawsza, kiedy Autor osoby czytające prowadzi do wnętrza postaci. Tam, gdzie są nieprzepracowane sprawy, dylematy, traumy i pragnienia.

Nie jest tajemnicą, że tego pisarza interesuje broń i sport walki, jakim jest boks. Wobec tego można było obstawiać, że w jego „wojennej” książce spadać będzie pocisk 155 milimetrów wystrzelony z haubicy, a walczący rzekną na przykład: „Po pacanach strasznie pidary efpiwiszkami jebaszyły”. To nie wada, rzeczowo-językowe detale pozwalają zbliżyć się do tego, co na froncie bardziej, niż ogólny i krótki obrazek na ekranie telewizora. A że Szczepan Twardoch, to też nie sekret, jeździ w rejon walk – gdzie napięcie powoduje przelatujący pocisk i oczekiwanie w ciszy – i prowadzi zbiórki dla walczącej Ukrainy, można mniemać, że na język powieści przetwarza to, co sam widział i słyszał.

Swoje doświadczenia szczęśliwie wykorzystał nie tylko na ogień kontrbateryjny i orłana na chuj. Po wejściu do piwnicy, w której ukrywają się jego bohaterowie, nie zatrzymuje się, książkowo wchodzi do ich środka. Dzięki temu wiadomo, że jeden dziadek Konia (wojaka z obywatelstwem polskim) był w Ukraińskiej Powstańczej Armii, drugi pochodzi z Wołynia i nie lubi Ukraińców, a jedna z babć ma pochodzenie niemieckie. Okaże się to istotne w kontekście decyzji, którą Koniu podejmie w temacie wojny w Ukrainie, szczególnie w relacji z własnymi rodzicami.

Kiedy Jagoda tańczy w jednym z berlińskich klubów, zaprasza każdego, kto chce go dotknąć, ale nie pozwala na więcej. I pewne osoby zostawia bez siebie, jakby „z nich siebie wyrwał, zostały im” po nim rany, które „się nie goją, tylko zaschnęły, i chociaż tego nie wiesz, to kilkoro z tych ludzi, którzy w ciągu tych pięciu lat byli całym twoim światem, dalej na ciebie czeka, chociaż ty nigdy już tam nie wrócisz (…)”. W śmieszno-strasznym wątku można poznać losy Małpy i jego ukochanej. A Zuja, kobieta po traumatycznych przejściach (świetny jest ten fragment książki, kiedy ma się z kimś kochać, o co wtedy prosi) pisze do jednego z bohaterów, że nie ma w nim miłości, że poszedł walczyć, bo nie chce żyć. Zaś adresat tych słów myśli o dotyku jej skóry, który jest „jak wątła łodyga pirofitu, rośliny, która potrzebuje ognia, pożaru, by wykiełkować w zgliszczach, i gdy jej dotykałeś, kiełkowała właśnie w popiołach twojego życia, zielony listek przebijający się ku światłu, ku światłu”.

Szczepan Twardoch dobrze oddaje brutalną rzeczywistość tej wojny w skali mikro, i w jej szerszym kontekście. To, że może się okazać, że Ukraina nie odzyska nie tylko Krymu, ale też innych swoich ziem okupowanych obecnie przez rosyjskiego agresora. Jeśli tak się stanie, jedni Ukraińcy mogą uznać to za zdradę i potwarz dla ofiar, inni Ukraińcy stwierdzą, że „lepiej oddać ten czarnoziem, aby żyli ludzie, i tak się przecież w końcu stanie – jeśli nie stanie się gorzej – i może zgorzkniali, ale będą żyć, płodzić dzieci, zarabiać pieniądze, kochać, zdradzać i umierać nie od fali uderzeniowej albo drona, tylko zwyczajnie, ze starości, na raka, w wypadku samochodowym albo od picia, albo złamanego serca, tak jak powinni umierać”. Ponadto jedna opinia nie wyklucza drugiej. W każdym razie Autor, co najważniejsze, zdaje się dawać do zrozumienia, że nikt nie ma moralnego prawa narzucać zaatakowanym, co mają zrobić i myśleć o tym wszystkim.

W tym kontekście interesująco pisze o agresorach („To Rosjanie zniewolili sami siebie i wydali z siebie Putina i cały ten system. (…) Putin z nich wyrasta, z ich substancji, Putin jest zwierciadłem, w którym się przeglądają, Putin jest nimi, a oni są Putinem”). Zaś w wątku o neutralności ciekawie nawiązuje do sporu Melijczyków i Ateńczyków, o czym pisał choćby Tukidydes w swojej „Wojnie peloponeskiej”.

Nikt nie wie, kiedy i jak zakończy się wojna w Ukrainie; wiadomo tylko, że ojciec Dniepr jak płynął, tak dalej sunął będzie swoimi ciężkimi wodami.

Na pogrzebie ojca nie płakałeś na zewnątrz, bo nie miałeś już sił do płaczu, bo wiedziałeś, że nie ma już do kogo płakać i z tego, co było kiedyś, zgromadzoną przy świątecznym stole rodziną, krzyki dzieci, wino, żarty, jedzenie, najpierw kiedy jeszcze żył dziadek Piotrek, ale i potem, u rodziców, ciepło, pijecie z ojcem koniak na kanapie, pies niechętnie zwleka się z kanapy, robiąc wam miejsce, abyście mogli usiąść na poobiednią kawę, mama gra na skrzypcach, potem ojciec śpiewa ukraińską piosenkę, dzieci dokazują i spada na ziemię talerz, z tego zostały tylko zgliszcza, w których ty, mama i Ewa sterczeliście jak kikuty domów tutaj, jak te pojedyncze ściany z czarnymi otworami po wyłupionych oknach, tu, gdzie kiedyś była wieś, tutaj, po tej stronie ojca waszego Dniepru, spalone pnie drzew wśród pogorzeliska, które kiedyś było lasem.

Rafał Kowalski © 2025

Szczepan Twardoch, Null, Wydawnictwo Marginesy 2025, ss. 300