I wtedy była cisza. Mocniejsza, bo wyrodzona ze skończonej przed chwilą pieśni albo modlitwy. Mazowiecka wieś, jeszcze bez prądu, niebo czarne nisko, niemal na grzbietach żywizny i ludzi. Jeśli nie zaszczeka pies, nic w powietrzu nie drga. Ja miałem już tylko ciszę warszawską: stłumiony jęk karetek, szum samochodów na Wisłostradzie i pojedyncze krzyki pijaków rozdzierające ciszę jak pioruny sierpniowe niebo. Dlatego pozostanę świeckim, pozostanę słuchaczem skarg ściskanych hamulcami opon i szumu wierzb z nadwiślańskich łęgów, nieudanie próbując ocenić, która z nich to biała, która purpurowa, a która krucha. Która szumi dusznie, która królewsko, a która ostatni raz.

Paweł Sołtys jest muzykiem, autorem tekstów, pisarzem i pływakiem w krwiobiegu Warszawy. Nie ślizga się po powierzchni, lecz nurkuje na dno – kiedy rozmawia ze stróżem cmentarzyska tramwajów, kupuje kolejną książkę w upadającym antykwariacie; szuka nieistniejących już ulic i budynków, przywołuje zapomnianych zmarłych, rodzi kolejne zdania długopisem w notesie. W tej książce (wydanej przez Wydawnictwo Czarne) dzieli się efektem swoich zanurzeń w tytułowym miesiącu.

Przechodząc, na przykład, obok którejś z warszawskich kawiarni warto czasem zajrzeć przez szybę. Wtedy w środku być może dostrzeże się Pawła Sołtysa – który właśnie wyczuł zatrzymanie się powietrza przed wyczuwalną burzą, lub ujrzał mężczyznę za szybą przywołującego kobietę w środku („grube szyby nie pozwalały mi widzieć na pewno, ale w kącikach oczu miał albo łzy, albo krople deszczu”). W każdym razie dopija kawę i wstaje od stolika z przykładowo takim planem: wsiąść najpierw w 117 do dworca, potem w 33 do Nowolipek, i dalej pieszo. Tak tu zmieniają się numery autobusów, nazwy ulic, miejsca i pory dnia.

Pisze, że „nagłym kaprysem” kupił „naręcznego atlantica z lat pięćdziesiątych”. Niepotrzebna wydaje mu się jednak linearność czasu, podział na teraźniejszość i przeszłość. Kiedy staje w miejscu po zburzonym domu przy Krynicznej, umie przywołać go „nie najgorzej”: z chyboczącymi się firankami i staruszką „przy nastolnej lampie”, czytającą książkę o nim.

Innym razem wchodzi do Wisły („Zdjąłem buty i skarpetki, pozwalałem, by woda dotykała moich palców i kostek chłodnym: tylu tu stało, a ja wciąż płynę”) i widzi siebie na jako flisaka, grającego na akordeonie na obrazie Święto Trąbek Aleksandra Gierymskiego (zwie go najwarszawskim z malarzy). Zresztą przyznaje, że gdyby „nas nie było, czas być może jak po wyciągnięciu korka rozlałby się, mieszając dni, godziny i stulecia” – wtedy nie byłoby dziwne na przykład, że nowelista Ludwik Stanisław Liciński, w którego twórczości są choćby nożownicy z Nowego Miasta, spotyka warszawskiego pisarza jidysz Efraima Kaganowskiego. Nawet jeśli drugi urodził się ledwie piętnaście lat przed śmiercią pierwszego.

Paweł Sołtys pisze, że dotyka „cegieł i kamieni, jakby coś miało od tego nastąpić”. To jedno ze zdań, które najpiękniej oddaje jego miłość do rodzinnego miasta. Sam zresztą lubi notować takie przemyślenia innych. Jak to od niejakiego Jankowskiego, migającego mu nad pianą piwa. To Jankowski uznał wypowiedź piłkarza Ronaldo – że ten nie czyta książek, gdyż „zaczął jedną i potem dziwne zdania i słowa latały mu po głowie” – za najpiękniejszą definicję literatury w ogóle… Innych słownych perełek, zdarza się, Autorowi dostarcza lektura zapomnianych książek kupionych w upadających antykwariatach (jak w tym należącym do pana Krawczyka). Niewykluczone, że za jakiś czas ktoś kupi Sierpień i jego wzrok mocno przykuje takie zdanie: „Złodziej palił ze smakiem, naga, cudownie źle narysowana kobieta z lewego przedramienia podawała mu papierosa do ust, a gry ten dopalał się w dwóch trzecich, Złodziej z imponującym kunsztem pstrykał nim za otwarte okno”.

Sierpień się skończył, zaczął kolejny miesiąc. Lecz i tak – przy uważnym rozglądaniu się podczas spaceru po stolicy nie tylko przez szybę kawiarni – można zobaczyć Pawła Sołtysa, który dalej płynie zanurzony w warszawskim krwiobiegu. Jeśli akurat nie jest w swoim domu pełnym okrzyków jego córki, muzyki nowoczesnej i spojrzeń jego ukochanej żony. Zaś w jego domu wewnętrznym Mama znów siada do fortepianu, by zagrać „takie tam, na zmartwienie”, a Tata ponownie pokazuje mu chmurę szpaków.

Każdy w pewnym okresie życia ma taką swoją ulicę, po której idzie jak po sznurku, wie, gdzie chodnik się minimalnie obniża, pamięta spękania poszczególnych płyt. (…) Musiał mieć taką ulicę dziadek Witek w Kijowie i babcia Albina w Pińsku, prababcia Regina w Brudzewie i nawet mój ojciec w Łajskach, choćby to była wiejska, ledwie ubita droga z domu do szkoły (…). Każdy z nas ma taki chodnik, przesmyk, pasaż, który zna na wylot. I każdy ma prawo się obawiać, że jest to wiedza obustronna. Gdyby Francuska umiała pamiętać i nazywać, gdzie byłbym w jej wspomnieniach?.

Rafał Kowalski © 2024

Paweł Sołtys, Sierpień, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2024, ss. 120