Odziawszy się, podszedł do kuchni. Za oknem deszczowy wrzesień. Na parapecie model jachtu Opty, na którym przed laty Leonid Teliga opłynął kulę ziemską. Erwin Piontek miał wtedy dwadzieścia pięć lat. Czytał o rejsie Teligi w magazynie „Morze”, czytał i marzył, pracując już od dawna na dole, i już na dole został. (…) Nie myślał o tym teraz. Z worka żeglarskiego wyjął trampki, aby nie skalać pokrytego chropowatą, antypoślizgową, lecz łuszczącą się farbą pokładu twardymi podeszwami zwykłych butów, po czym wszedł na swoją łódź, na swój statek, na swoją ostatnią nadzieję na życie. (…) Plan Erwina był ambitniejszy niż ten, który przedsięwziął Teliga (…).

Treść najnowszej książki autorstwa Szczepan Twardoch (wydanej przez Wydawnictwo Literackie) poprzedza fragment „Śniadania mistrzów” Kurta Vonneguta (w przekładzie Lecha Jęczmyka) ze zdaniem: „Ja daję swobodę wszystkich bohaterom moich książek, którzy mi tak wiernie służyli przez lata pracy pisarskiej”. Wydaje się to kluczem do tej Twardochowej powieści i ciekawym zamysłem. Jednak, jeśli użyć porównania z rejsem żaglówką, zamysł ten pięknie płynie z wiatrem wiejącym w jednym kierunku, lecz z czasem zaczyna dmuchać z różnych stron i… Może Autor przedobrzył, koncept wymknął się spod kontroli – w myśl powiedzenia o zbyt wielu rodzynkach w cieście? Może zabrakło czasu na pracę nad nim? Może Twardoch tak rozpieścił wysokim poziomem spójności i wyobraźni w swoich poprzednich książkach, że nawet jego lekkie potknięcie uderza mocniej? Powiedzmy, że wszystkiego po trochu.

Statek o nazwie „Powiedzmy, że Piontek” od początku pięknie sunie pod pełnymi żaglami. Tytułowy bohater i jego proste czynności domowe, w tym wsłuchiwanie się w „szum krwi pompowanej nagle przyspieszającym pod wpływem nikotyny sercem”… Jego sytuacja rodzinna i zawodowa… Poszukiwanie w cierpieniu i melancholii – snującej się jak zmieszana z węglowym dymem mgła – sensu, wartości i porządku… Język śląski, którym rozmawia ze swoją żoną, ciągle chcącą mu się podobać, z którą jednak często siedzi przy stole „w milczeniu, bo o czym mieli rozmawiać po tych wszystkich latach”… Wreszcie Piontkowe marzenie, w przeszłości brutalnie stłumione, teraz może stać się ciałem. I staje, w oryginalny sposób, co na „dzień dobry” sprawia, że nasz bohater swojej żonie po wielu latach znów jawi się jako atrakcyjny mężczyzna.

Potem jednak pojawiają się wspomniane rodzynki, w tym kolonialny wątek Niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej (Deutsch-Südwestafrika) z przełomu XIX i XX wieku – z obozami dla ludów pierwotnych traktowanych jak podludzie. Zmiany czasu i osobowości. Próba rozwinięcia tego, co może się stać, jeśli do władzy w Europie (i nie tylko) dojdzie populistyczna skrajna prawica, a złe działania Rosji będą lekceważone (Twardoch słusznie sugeruje, że nie jest to wcale perspektywa science-fiction, niestety)… Bywa strasznie, jak w przypadku wykorzystywania przez kapitana statku jego młodocianego pomocnika (nawet jeśli czasem pierwszy leży w objęciach drugiego i cicho szlocha), i zabawnie, kiedy dyktator z satysfakcją ogląda ciągłe kłótnie dwóch obozów politycznych.

Obecne są też satyra na świat Internetu i zdania do czytelniczej dyskusji („Katolicy to nie są prawdziwi chrześcijanie. Wierzą w czary, jak poganie. W Maryję, jakby była boginią. Jak głupcy. W Piśmie nie ma o tym ani słowa”). Weterani z Donbasu, Hendrik Witbooi, Hermann Göring i sam Autor spierający się z jednym ze swoich bohaterów: „(…) i stukam w klawiaturę, tak, to ja. Ale to są twoje słowa. To już ty siebie opowiadasz. Erwin, przeze mnie, ale to ty. Ja już cię nie robię. Sam się robisz. Sam jesteś za siebie odpowiedzialny”.

Każdy z tych wątków, oddzielnie, jest interesujący. Zgodnie ze słowami powtarzającymi się w tej powieści, że wszytko ma znaczenie. Tylko, paradoksalnie, próba połączenia tego wszystkiego nie do końca się udała. Ma się poczucie, jakby ten statek-książka z trakcie lektury zaczynał obracać się w jednym miejscu.

Wygląda na to, że lepsze bywa wrogiem dobrego.

Profesor Wilk swoją drogą miał wyszukane poczucie humoru, ponieważ wszystkich polityków dwóch skłóconych obozów rządzących na przemian z Łżepolską zamknął w jednym obozie odosobnienia i pozwolił im zorganizować tam własny samorząd, którego obrady i zrywanie obrad, kłótnie, wzajemne nieuznawanie się z lubością transmitował regularnie w państwowej telewizji, i nie da się ukryć, że ludzie ten turniej gamoniów regularnie oglądali, w dodatku bez współczucia, zwłaszcza że Wilk z rozmysłem nakazał zapewnienie im tam wszelkich wygód, również tych dla zwykłych obywateli trudno dostępnych.

Rafał Kowalski © 2024

Szczepan Twardoch, Powiedzmy, że Piontek, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024, s. 256