Listopad skrobie w okna zeschłymi liśćmi klonów. Dzikie gęsi odśpiewały nad polami pieśń pożegnania. Trawy zrudziały i pochyliły się w ukłonie. A na cmentarzu…
Każdy z moich zmarłych przyjaciół zabiera mnie po trochu ze sobą.
Żwir alejek cmentarnych chrzęści pod stopami. Czytam imiona i nazwiska, i w tych dwóch, trzech słowach widzę całe życie. Każde wspomnienie ma lekkość obłoku albo ciężar ołowiu. Widzę ich, jakby stali obok mnie.
Kiedy tak stoję, mówię im o naszej Ziemi Obiecanej, do której kiedyś mieliśmy dotrzeć i do której na szczęście nie dotarliśmy. Zawsze przecież powtarzaliśmy – od osiągnięcia celu ważniejsza jest droga; wie to każdy żywy i umarły. Mówię im o naszej Dolinie Krzemowej, gdzie mieliśmy zmaterializować nasze plany i marzenia. To też na szczęście nie wyszło.
Z przyjaciółmi jest tak jak z autostopem. A właściwie odwrotnie. To nie kierowca powinien zbierać profity. To on powinien płacić wdzięcznością podwożonemu. Zabierałem moich bliskich zmarłych – i oni mnie – w podróż, gdy los był wyboisty i trudna ekonomia. To były tysiące przejazdów w ciągu wspólnego życia, które mija jak jeden piękny dzień.
Zostało mi jeszcze paru przyjaciół i coraz mniej życia. Najwyższa pora zabierać się w coraz dłuższe trasy. Człowiek jest zawsze takim niewypłacalnym dłużnikiem.
P.S. Gdy szedłem na radzanowski cmentarz (tam w zasadzie powstał ten felieton), minąłem kolegę z podstawówki. Leżał na matce ziemi z twarzą opuchniętą życiem, jakby odciskał w niej swoją maskę pośmiertną. Gdy wracałem, zobaczyłem go w głównej alejce. Niósł w ręku bułkę. Co kilka kroków nadgryzał ją i mówił pod nosem: „Idę sobie do mojej mamy. Już niedługo…”.
Robert Majewski © 2022
Tekst pierwotnie został opublikowany 01.11.2022 przez Gazeta Wyborcza Płock.
Fot. Patryk Ogorzałek / Agencja Wyborcza.pl
