Było tam sporo gniewu, choroby, krzyków, tłuczenia ostatnich niedobitków ocalonych z zamierzchłej, zamierzchłej przeszłości, i tylko czasem pomiędzy tym wszystkim następował łagodniejszy okres, gdy z Mai przeświecała się zasadnicza natura i >>rżeliśmy ze śmiechu jak konie<<, jak to ona mawiała, i wszystko na moment stawało w słońcu – tylko że w każdej zmatowionej przez czas łyżce widać było odkształcenia, we wszystkim kryły się pęknięcia.
Sebastian Barry na pytanie, z czym kojarzy mu się Polska w 2025 roku mógłby odpowiedzieć, że z miejscową wiosną i jesienią z nim w roli głównej. W kraju nad Wisłą bowiem w marcu premierę miała jego powieść „Tak daleko od domu” (Wydawnictwo ArtRage, tłumaczenie Tomasz Gałązka). Natomiast w listopadzie światło dzienne ujrzał „Tymczasowy dżentelmen” (Wydawnictwo ArtRage, przekład Agnieszka Agu Walulik). Irlandczyk również w tej drugiej udowadnia, że z prostą subtelnością, pomysłowymi porównaniami i stosowną głębią umie pisać o wszystkim. W przypadku „Dżentelmena…” właśnie chodzi głównie o miłość dobitnie prawdziwą.
W tej książce narratorem jest Jack McNulty, ale właściwie równorzędną postacią jest Mai Kirwan. Los tych dwojga śledzi się od momentu ich poznania się. Jest w tym młodzieńcze zauroczenie, zawstydzone i uśmiechnięte, świadomość rzucanych „stęsknionych męskich spojrzeń”. Jest również obawa przed zrobieniem dalszych kroków, utrata zaufania, staczanie się, próby zachowania się przyzwoicie wtedy, kiedy szczególnie tego trzeba. Obecne jest dojrzewanie, momentami bolesne, kiedy zaczyna doceniać się ciężar milczenia, ale też znaczenie zwykłej rozmowy („Człowiekowi można chyba wybaczyć, że za tym tęskni, zwłaszcza człowiekowi pozostającemu w związku małżeńskim z drugim człowiekiem”). Barry udowadnia, że na pewne sprawy można mieć wpływ ograniczony lub żaden („– Dlaczego, Jack, dlaczego właśnie takie życie? – Nie wiem, Mai”); lecz tam, gdzie można, warto próbować działać, jeśli nam zależy na kimś lub czymś, nim będzie za późno. Wszak człowiek, bywa, „jest w stanie umrzeć i na nowo ożyć”.
Relacja Mai i Jacka dzieje się przede wszystkim w Irlandii. Tam, gdzie kino „Retusz” wygląda ja orientalny pałac, czuć w nim pudrem, środkiem dezynfekującym i zdechłymi myszami. W Irlandii, gdzie pieśń potrafi budzić płaczące wspomnienia z walk w Pikardii, whisky subtelnie i zwodniczo zakrada się do krwiobiegu, ginie rewolucjonista i polityk Michael Collins, miasteczka i wioski czasem są malowniczo uśpione, a posępne oceaniczne wody wzbijają pod niebo rozbryzgi piany.
Autor zabiera też do Afryki, konkretnie do Złotego Wybrzeża, które pod koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku stało się Republiką Ghany; tam, gdzie potrafi pojawić się deszcz pełen życia, rasistowskie opinie, nowe porządki, groteskowa odyseja miłosna niejakiego Toma, który wstał z martwych. Wojna w tej książce też jest, konkretnie ta druga w ubiegłym wieku, choćby za sprawą torpedy, która uderza w statek. Wtedy ocean zamyka się nad pasażerami „z całą siłą swojej żelaznej woli i nierzeczywisty cug tonącego okrętu” może pociągnąć na dno, jakby „ze sto diabłów szarpało mnie za nogi”; jeden z nieszczęśników wszędzie dookoła czuje wodę, jakby znalazł się „w organizmie jakiejś cielesnej istoty, jakby to była jej krew, a naukowo wytłumaczalne siły, które tu działały, były jej ścięgnami i mięśniami”.
Takich obrazowych porównań w tej książce jest więcej – czy mowa o dużym tragicznym wydarzeniu („do gardeł wtłoczy im się pałka żaru, ohydne przedramię żaru, i chwyci ich paluchami za płuca”), czy o ciszy, która prosi o zapełnienie jej głosem. A już takie zdania, jak te: „Tkwimy w ogromnym brzuchu wieloryba zdarzeń, jego ciemność poczytaliśmy sobie za przyjemną noc, a unoszący się tam fosforyzujący plankton za gwiazdy”, czy też „To był pokój wyzuty w mej obecności, choć dosłownie w nim wtedy stałem” tylko potwierdzają mistrzowski warsztat tego powieściopisarza. Jak też sceny-perełki, kiedy syn próbuje uszczęśliwić swoją matkę, i gdy dorosły patrzy na fotografię, na której jest on w dzieciństwie.
Barry jest Barrym, ale co boskie i cesarskie trzeba też oddać tłumaczce Agnieszce Agu Walulik; choćby za: „malutkie wiercipięty”, „zadzierzystość”, „trajkotanie”, „szczęśliwego człeka”, „wtarabanianie się”, „stęchłe domiszcze”, „najsamszą głowę”, „sympatycznego jegomościa”, „z nieba powrócon”.
To piąta powieść Sebastiana Barry’ego wydana po polsku przez Art Rage. Przeczytałem wszystkie. I jeśli Michał Michalski i Krzysztof Cieślik, zawiadujący tym wydawnictwem, pewnego dnia staną przed obliczem Świętego Piotra; on zaś powoła mnie na świadka i spyta, czy wpuścić ich do nieba – powiem, że zasłużyli, za postawienie na tego Irlandczyka rodem z Dublina. Kto wie, może nie tylko z tego powodu, ale za to na pewno.
Czas może się jawić jak wielki potop, który ciągnie za sobą wszystkie resztki przeszłości i wreszcie dogania cię, gdy biegniesz przez własne pola. Tam, gdzie gorzał kiedyś wielki płomień, może pozostać jedynie coś na kształt żagwi. Ale ta żagiew to dusza i nic na świecie nie jest w stanie jej odebrać.
Rafał Kowalski © 2025
Sebastian Barry, Tymczasowy dżentelmen, przekład Agnieszka Walulik, Wydawnictwo ArtRage 2025, ss. 236
