María patrzyła na gwiazdy, które jakimś cudem pojawiły się nad miastem, jak holograficzne projekcje, a my szliśmy beztrosko, bardzo powoli, jakbyśmy parli przed siebie, a zarazem się cofali, żeby odroczyć nieuchronną chwilę dojścia na przystanek, kawałek drogi przeszliśmy wpatrzeni w niebo (w gwiazdy, które María umiała nazwać), choć znacznie później Arturo powiedział mi, że on patrzył nie w gwiazdy, tylko na zapalone światła w niektórych mieszkaniach, tych najmniejszych, w klitkach na poddaszu, na ulicy Versalles albo na Lucerna, albo na ulicy Londres, i wówczas zrozumiał, że największym szczęściem byłoby znaleźć się ze mną w jednym z tych mieszkań i zjeść na kolację kilka kawałków tortu ze śmietaną kupionego od obnośnego sprzedawcy na Bucarel”.
Roberto Bolaño stworzył coś na kształt własnej wersji „Odysei”. Jego powieść rozgrywa się jednak w odmiennym czasie i przestrzeni, z innymi postaciami niż te w Homeryckim eposie. Ponadto trudno powiedzieć, by w „Dzikich detektywach” (wydanych przez Państwowy Instytut Wydawniczy w przekładzie Nina Pluta i Tomasz Pindel) istniał podział na bohaterów pierwszo- i drugoplanowych. Choć ich życiorysy się splatają, lejtmotywem jest wątek szukania pewnej poetki – często bywa, że postacie teoretycznie epizodyczne snują oddzielną opowieść o sobie. To sprawia, że ta książka jest jak matrioszka; dowód na bogatą wyobraźnię samego pisarza i duetu jej tłumaczy na język polski.
Zanim o postaciach, podkreślić należy, że ta powieść to również miejsca. Istnieje bar Droga wypełniony po brzegi towarzystwem, o którym można przeczytać, że trudno wyobrazić sobie nędzniejsze i bardziej szemrane. Jest szansa na relaks w łaźni publicznej Aztecki Skryba, również spacer wśród pustych i widmowych ogrodach Morelos i „poplątanych ulic dzielnicy Anáhuac, miedzy konającymi drzewkami i obdartymi ścianami”. W księgarni „Bitwa nad Ebro” z wiekowym właścicielem można rozmawiać godzinami („Wyznałem mu, że systematycznie nawiedzam stołeczne księgarnie w poszukiwaniu dwóch zaginionych kolegów, że kradnę książki, bo nie mam pieniędzy”).
Autor osobę czytającą wiedzie przykładowo do Meksyku i Nikaragui, Francji i Austrii, Izraela, Libii i Hiszpanii. Prowadzi przez ulice i pustynię, jaskinie i morze, dżunglę nie tylko miejską… Wszędzie tam spotyka się bohaterów z ich uniwersalnymi problemami i radościami. Weźmy kobiety; kiedy jednej z nich („lilia z rynsztoka”) rodzi się chore dziecko, ta obiecuje Matce Boskiej, że zostawi „ulicę”, jeśli dziecko wyzdrowieje. Inna kobieta jest świadkinią gwałcenia autonomii uczelni przez wojsko, choć ona ma swoją wersję wydarzeń, a ktoś swoją. Jeszcze inna dziewczyna ocala ginący język, kolejna pracuje w supermarkecie i przyczynia się do uszlachetniania słowa pisanego. Jeszcze inna, z tak zwanego dobrego domu oddaje się licznym romansom, w jej zachowaniu obecny jest cynizm, tymczasem pozostaje samotna. Obecne są miłość i jej brak bez podziału na płeć, bolesne dojrzewanie, dążenie do realizacji marzeń, takie sytuacje: „Mój związek z nauczycielem matematyki był martwy, choć wciąż od czasu do czasu szliśmy do łóżka, a ja nadal dzwoniłam do jego domu, chyba z masochizmu albo, co gorsza, z nudów”.
Roberto Bolaño potrafi zauroczyć zdaniami działającymi na wyobraźnię, ja na przykład tymi: „(…) błąkali się jak szczątki zatopionego okrętu po przestronnej bibliotece dużego domu (…)”; „Potem, im dłużej się go obserwowało, wychodziły inne sprawy, sprawy, które umykały jak te ryby podpływające do brzegu morza, kiedy się stoi do połowy w wodzie i widzi ciemne stwory (ciemniejsze do wody), bardzo szybkie, prześlizgujące się koło nóg”. Umie wzruszyć, wzbudzić też głośny śmiech nawet w takim wątku, jak dyskusja o tytoniu meksykańskim i kubańskim.
Wyobraźni chilijskiego pisarza z powodzeniem dorównują tłumacze tej książki na język polski. Weźmy opis niejakiego Jaume Josepa: „specjalista od rozwodów i długoletni pederasta, znany przez hordy męskich dziwek z melin przy Ramblas jako Karzeł Cierpiętnik, aluzja do niskiego wzrostu i słabości do gwałtownych a zapalczywych bandziorów”. Pojawiają się zakazane moczymordy, brak szacunku do nędznych wypocin, gęby z oszustwami wypalonymi żelazem z głupia frant i „dzietam”, zakapiory, a ostrza szpad „rozsiewają żałobny blask”.
W tej książce pada sugestia o otwieraniu zmysłów podczas spaceru, rozglądaniu się dookoła szeroko otwartymi oczami, byciu jak antena. W przypadku tej książki możliwe, że uważna antena wyłapie wiele tego, co można nazwać prawdziwym życiem.
I pewnie dlatego, że w głębi duszy wciąż go kocham, wiesz (jeśli był dobry) sprawiał, że płakałam, prawie tego nieświadoma, i kiedy Rafael kończył czytać, całą twarz miałam mokrą i błyszczącą i on się przysuwał do mnie, mogłam poczuć jego zapach, a pachniał Meksykaninem, drań jeden, i zaczynaliśmy się przytulać, najpierw bardzo delikatnie, a potem, ale jakieś pół godziny później, zaczynaliśmy się kochać, a potem Rafael mówił: to co zjemy, kluseczko?, a ja wstawałam, nie ubierając się nawet, szłam do kuchni, robiłam mu te jego jajka na szynce i bekonie (…).
Rafał Kowalski © 2025
Roberto Bolaño, Dzicy detektywi, tłumaczenie Nina Pluta i Tomasz Pindel, Państwowy Instytut Wydawniczy 2025, ss. 660
