Kiedy się czegoś bałam i kiedy wszystko było nie tak i bez sensu, i mówiłam o tym mojej mamie, mama wygłaszała cztery słowa. Zwyczajne, prościutkie. Śmiesznie tutaj zabrzmią, ale je powtórzę. Mówiła: Haneczko, głowa do góry. Banał, zwyczajność. Ale je sobie nadal powtarzam jej głosem, z tą jej sztuczną dzielnością na pokaz: Haneczko! Czy to jest obecność?

Hanna Krall szanuje słowo. Zawiera w nim sens i sedno oszczędnie, wystarczająco. Jeśli więc Ona, mistrzyni opowieści reporterskiej spotyka się ze swoim uczniem Wojciechem Tochmanem, jednym z najwybitniejszych reporterów, spotkanie nie może się nie udać. O Ukrainie i (nie)obecności mamy, Gazie i robieniu zdjęć drzewom; o Polsce i przygotowaniu na śmierć… O życiu rozmawiają w tej książce, wydanej przez Wydawnictwo Literackie.

Uczeń Wojciech do swej Nauczycielki Hanny mówi, że już jako dziecko świetnie dokumentowała świat. Ona komentuje to trzema słowami: „Ludzie opowiadali. Słuchałam”; tak krótko i na temat oddaje jeden z fundamentów reportażu. I taka jest ich rozmowa.

Na pytanie, czym jest nieobecność, można pisać naukowe tomy. Hanna Krall: „Czy widać na zdjęciu nieobecność? Smutek potrafi spowijać wszystko, niebo, drzewa, Jurka winnicę. A potem coś się zadzieje, Michał prześle filmik z Zacharciem na rowerze i świat staje się weselszy”. Przyznaje, że kiedy „dziecko przeżyje wojnę, to ma sporą wiedzę, nie tylko o wojnie, ale również o człowieku, o świecie, o śmierci, o życiu, wiedzę o wszystkim”. Mnóstwo osób głowi się, dlaczego w Rosji od lat jest, jak jest. Reporterka w tym przypadku mówi o nauczycielce Walentynie Michajłowej, która nie mogła pojąć, że siedmioletnie dziecko nie słyszało o rewolucji październikowej: „(…) zaczęłam rozumieć – co można zrobić z głową, z mózgiem dorosłego rozsądnego człowieka. Nie dziwi mnie wysokie poparcie dla Putina. To Walentyna Michajłowna go wybiera”. Auschwitz… Oboje twórcy tej książki zgadzają się, że „to wciąż i wciąż zdarza się na nowo”, tylko „narzędzia się różnią”, sceneria, rekwizyty. I jeśli świat nie pamięta imion bohaterów z getta, według Hanny Krall to źle świadczy o świecie. Być może również dlatego na stwierdzenie Wojciecha Tochmana, że dużo mu chce dziś powiedzieć, odpowiada: „To prawda, panie Wojtku. Chcę zdążyć”.

I opowiada, nie tylko o ludziach, ale i miejscach, które z Wojciechem Tochmanem odwiedza w poszukiwaniu śladów przeszłości. Wśród tych miejsc jest brama. To przez nią Hanna Krall przechodziła setki razy, kiedy o szóstej wychodziła z domu, by zdążyć na pociąg do Otwocka o szóstej trzydzieści trzy. Przez nią poszła ze swoim mężem do urzędu stanu cywilnego, i wrócili ze szpitala ze swoją córką. Przez tę bramę przechodziła później, kiedy odwiedzała swoją mamę.

Przyjeżdżają do pewnego domu w Milanówku. W Otwocku szukają miejsca, gdzie był dom dziecka („Tu był nasz dom? Wystarczyło, że pan kawałek ściółki odkopał? Jestem w domu dziecka?”). Zaglądają do konkretnych miejsc w Warszawie. W jednym z nich Pani Hanna udziela zabawnej lekcji reportażu Panu Wojciechowi, kiedy zachęca go, by podeszli bliżej do grupy osób: „Dzień dobry. Państwo gdzieś tu mieszkają? To co robicie tutaj? Widzę, że siedzicie. Wygodnie wam na tych pniakach? A piwo nie za ciepłe macie? Pan Wojtek już chce iść, zdaje się. Pan się gdzieś spieszy, panie Wojtku? Przysiądźmy sobie. Z boku, żeby nie przeszkadzać”. Sytuacji humorystycznych w tej książce nie brakuje, Nauczycielka najwyraźniej lubi przekomarzać się ze swoim Uczniem („Pana nudzą te historie, taką minę pan ma…”; „Czy pan właśnie zasypia, panie Wojtku?”).

Opowiada o swoim tacie, którego zna tylko z jednej fotografii. Nie wie, gdzie, kiedy i jak zginął. Także o swoim nieżyjącym mężu, łączącej ich więzi, robieniu przez niego wina z winogron, straszeniu jej przez niego. O Marku Edelmanie i pani Gościmińskiej, która żałowała, że przy maszynie nie stała w dżinsach, bo dobrą figurę miała, to by świetnie we wranglerach wyglądała. O Krzysztofie Kieslowskim i esesmanie, który uwielbiał znaczki pocztowe. O Annie Walentynowicz, Panu Krowiarzu i Paweł Goźliński, który powiedział, że pisanie Hanny Krall to „jeden wielki mimochód”. Jedna opowieść rodzi kolejną, niekiedy bywa wręcz fascynująco – jak wtedy, kiedy pojawia się wątek przybycia żołnierzy Armii Czerwonej, dziewczynki ratowanej przez chłopów, albo genialny w swej prostocie wątek pralki automatycznej. Interesującą historię mogą nieść również czereśniowe kozaczki.

Nie wiem, czy będę miał okazję przeczytać kolejną książkę Hanny Krall i Wojciecha Tochmana o pojedynczych losach, napisanych, by na przykład wzbudzić współczucie czytelnicze. Obym miał. Ale wiem, że kiedy w swoim rodzinnym Płocku kolejny raz spojrzę na płynącą Wisłę, tak jak Hanna Krall na „swoją” Narew, będę mógł powiedzieć – jak Pani Hanna – że ta rzeka jest, będzie, i że to jest krzepiące.

Ludzie Zachodu wszystkiemu się dziwili: że były pasiaki, że były drewniaki, że były golone głowy. A Izolda nie dziwiła się niczemu. Już wiedziała: taki jest świat. Ten brak zdziwienia był mi bardzo bliski, ja to znam doskonale z własnego życia. Moje dzieciństwo to druga wojna światowa, więc i ja wiedziałam: taki jest świat i nie ma się czemu dziwić. Świat polega na tym, że jedni ludzie chcą zabić drugich ludzi, a ci drudzy starają się nie zostać zabici. Zdziwienie przychodziło później i jest coraz większe. Zdziwienie, jak to było możliwe. Wiedza o niesłychaności tego, czym była druga wojna światowa, czym była Zagłada, ta wiedza docierała do ludzi stopniowo i wciąż dociera.

Rafał Kowalski © 2025

Hanna Krall, Pożegnanie z Narwią, rozmawia Wojciech Tochman, Wydawnictwo Literackie 2025, ss. 184