Za domem płonęła fabryka. Pokój rozświetlała ciemnoczerwona poświata. Po prostu nie dało się spać. Przysunąłem krzesło do okna i wpatrywałem się w ogień. Po dziedzińcu biegali ludzie. Francuscy jeńcy wojenni wynosili z płonących magazynów pudła z papierosami. Dwóch robotników w gumowych fartuchach rozbijało butelki z oranżadą i wlewało ich zawartość w płomienie. Obok stała kobieta w sukni wieczorowej i im się przyglądała. Pewnie, gdy rozległ się alarm, pomyślała sobie: włożę to, co mam najlepszego.

Poprzednia powieść Waltera Kempowskiego wydana w Polsce („Wszystko na darmo”) przede wszystkim jest o bolesnym zdziwieniu osoby pogardzającej – że jej postawa wobec innych, masowo i w pojedynczych sytuacjach, może się dotkliwie zwrócić w jej stronę. Rzecz dzieje się w Prusach Wschodnich w 1945 roku. Natomiast „Prima sort”, której akcja zaczyna się w Niemczech jeszcze przed wybuchem II wojny światowej, dotyczy głównie braku chęci i odwagi, by przeciwstawić się złu we własnym gronie, Nie dostrzegania tego zła, z nadzieją, że może samo zniknie to, co zakłóca komfortowy rytm codzienności. Obie książki wydało Wydawnictwo ArtRage w tłumaczeniu Małgorzata Gralińska. Jej praca przy nich zasługuje na najwyższe laury.

Kempowski, który w chwili wybuchu II wojny światowej miał dziesięć lat, na język powieści przetworzył to, co sam przeżył i odkrył, i o czym dowiedział się potem od swoich bliskich i znajomych. W centrum uwagi jest bowiem jego rodzina mieszkająca w Rostocku. Pisze o gotyckiej Bramie Kröpelińskiej, wyposażonej w wieże i łuki oraz ławki – na nich staruszkowie grają w skata. Wielkim koszu korzennych pierniczków upieczonych na święta przez jego mamę. Rozkoszy, które przynajmniej w reklamie dają cygara firmy Welp. Dźwiękach fortepianu i radioodbiorniku marki Graetz nadającym audycję z baśniami. Pisze o dziewczynie o imieniu Sybille lubiącej fotografować się „w pozie, w której spoglądała w dal oparta o maszt, z nogą wysuniętą do przodu i odrzuconymi w tył czarnymi włosami”. Pojawia się zdanie: „Możemy być dumni i szczęśliwi, że dane nam jest żyć w takich czasach”.

Życie toczy się jakby pod błękitnym niebem. Autor stara się jednak nie zakłamywać rzeczywistości; na tym niebie przemyca pewne sugestie-czarne chmury. Jak tę w formie informacji o spalonej synagodze z połamaną gwiazdą Dawida, i pogłosce, że Żydzi chrześcijan mordują, ćwiartują, a potem wyrzucają. Na ścianie prokurenta wisi portret Hitlera. Mowa jest o książkowej historii o jamniku autorstwa Svenda Fleurona, któremu przecież nieobce były hasła propagandy nazistowskiej. Jeden z duchownych Chrystusa nie nazywa Żydem, lecz pierwszym chrześcijaninem. Kiedy zaś pada nazwa Oświęcim, to jedynie w kontekście kłótni mieszkających tam małżonków – kiedy to mąż wyciągnął nóż i w zdenerwowaniu śmiertelnie ranił swoją żonę.

Mijają kolejne lata wojny, zmienia się sytuacja na froncie, tymczasem wiele osób wciąż jest zaślepionych, nie dostrzega zła. Ktoś uważa, że Anglia jest kraikiem siusiumajtków, z którym Niemcy z pewnością sobie poradzą. Spiker w radiu mówi o „oderwaniu się od nieprzyjaciela” i „planowym wyrównywaniu frontu” – to eufemistyczne określenia coraz bardziej rozpaczliwego odwrotu. Ktoś inny kpi z żołnierzy ze Stanów Zjednoczonych, którzy mieli pokonać ocean tylko po to, by wpaść w niemieckie ręce („Niech przyślą ich jeszcze więcej, niech wejdą niczym w piec, już my ich rozpalimy, rozżarzą się na czerwono jak żelazo!”). Bomby lecą coraz gęściej, tymczasem ktoś uważa, że niemieccy naukowcy w laboratorium wymyślają najnowocześniejszą broń, że „jeszcze wszyscy się zdziwią”. Natomiast kiedy Armia Czerwona jest coraz bliżej, pojawia się stwierdzenie, że „Czajkowski i Gogol to przecież też byli Rosjanie, cywilizowani ludzie”.

Tymczasem rzeczywistości nie da się zakląć. Bomby sieją coraz większe zniszczenie. Na ulicach częściej spotyka się inwalidów i uciekinierów ze wschodu („Któregoś wieczoru przed naszymi drzwiami stanęła kobieta z chłopcem, w ręku miała kartkę: uchodźcy z Elbląga. – Wszystko stracone – powiedziała na powitanie”). Staruszek w kawiarni kradnie z bufetu kawałek tortu. Coraz bardziej realna staje się klęska; wizja, że choćby Rostocku nie czeka los Bredy – po wkroczeniu do niej Hiszpanów w XVII wieku ich dowódca swoim podwładnym zabronił plądrować miasto i pozwolił opuścić je obrońcom.

Klęski bynajmniej nie ponosi Małgorzata Gralińska. Nie tylko dzięki przemycanym takim zwrotom i słowom, jak na przykład: „Ale byczo!”, „Olaboga!”, „Cycuś glancuś”, „Klawe!”, „rzępolenie”, „Pieruński ciężar!”, „wycyrklować”, „hałastra”, „Wyżłopał!”, „Zdążymy, jak bum-cyk-cyk”. Dodatkowo, jak zresztą w przypadku powieści „Wszystko na darmo”, również w tej książce edukuje wieloma interesującymi przypisami. Jak tym o filmie „Morgenrot” z 1933 roku traktującym o męstwie marynarzy pływających na u-bootach – wykorzystanym przez nazistów w celach propagandowych. O szesnastowiecznej kolędzie niemieckiej „Cudowna różdżka wzrosła”. O pisarzu Ernście Wiechercie, piewcy Mazur, przeciwniku narodowego socjalizmu, za co trafił do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie.

W kolejnej wojnie, wywołanej przez manię wielkości i szaleństwo nacjonalizmu („Wielcy tego świata powinni iść na ring bokserski i rozegrać walkę między sobą. Chętnie bym popatrzyła”), mocno cierpią zwłaszcza najmłodsi. Jak chłopcy ze straconego pokolenia, których oderwano od książek, egzaminów, muzyki, ciepła rodzinnego domu – wciśnięto im do głowy propagandę, często w sposób bardzo surowy, a potem granaty ręczne i pancerfausty do dłoni i posłano do boju. Na tle tego wszystkiego jakże nienormalnie wygląda to, co jest i powinno być normalne jak najbardziej – przytulanie się z czułością kilkuletniego Walthiego do swojego starszego imiennika, też nastolatka.

Kiedy kłóciliśmy się jeszcze przed domem, kto powinien iść z lewej, a kto z prawej strony, wyrósł przed nami mężczyzna, zaszedł nam drogę. Jakiś pan, wyglądał jak urzędnik, pod pachą trzymał złożoną aktówkę. Niech nie mam mu tego za złe, powiedział – twarz przebiegł grymas – ale jestem taki podobny do jego poległego syna. Poszedł przed siebie. Zawrócił. Jego syn wyglądał wtedy tak samo jak ja. Złapał mnie za rękaw. A potem ruszył dalej, wciąż oglądając się za siebie, dotarł aż do punktu sprzedaży Meklemburskiego Stowarzyszenia Gospodyń Wiejskich, gdzie dawniej zawsze wisiały surowe kiełbasy i gęsi, jedna obok drugiej, a potem odwrócił się jeszcze, jakby to nie mieściło mu się w głowie.

Rafał Kowalski © 2025

Walter Kempowski, Prima sort, przełożyła Małgorzata Gralińska, Wydawnictwo ArtRage 2025, ss. 592