Na pokładzie statku zaroiło się od ludzi. Marcelino widział tylko ruchliwe, ciemne sylwetki. Każdy człowiek miał przy sobie jedną sztukę bagażu. Wychodzili z ładowni, przeskakiwali przez pomost, znikali wewnątrz ciężarówek. Ochroniarz zadzwonił na policję, ale ciężarówki szybko odjechały. Skoro tak, Marcelino postanowił ruszyć w pościg. (…) zrównał się z jedną z ciężarówek. Zdążył przyjrzeć się osobom w szoferce: zobaczył dwóch Azjatów, którzy odpowiedzieli mu spojrzeniem. Nagle facet siedzący od strony pasażera wyciągnął pistolet maszynowy.

Z przymrużeniem oka powinienem dziękować Wydawnictwo Czarne i tłumaczowi Jan Dzierzgowski, że książki autorstwa Patricka Raddena Keefego w języku polskim serwują rzadziej niż raz w roku – częściej, niewykluczone, można by nie znieść jego wnikliwości i talentu w tworzeniu zdań. Po „Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej” (polska premiera w 2020 r.) i „Imperium bólu. Baronowie przemysłu farmaceutycznego” (premiera w Polsce trzy lata później), również w przypadku „Głowy węża…” pisarska poprzeczka wisi wysoko i poraża aktualnością.

Reporter Keefe – brawurowo, niekiedy z ironicznym poczuciem humoru – w tej książce zajmuje się tematem przemytu ludzi. Punktem wyjścia jest to, co stało się ze statkiem wypełnionym kilkuset osobami u wybrzeży Stanów Zjednoczonych. Na pokładzie Golden Venture w ładowni ciemniej i ciasnej tworzyli „ludzką mozaikę stykających się kolan”, a ich długa podróż „wydawała się niemal pomyślana jako próba sił i wytrzymałości”. Według Autora niekiedy można było mieć wrażenie, że nie chodzi o transportowiec „wiozący migrantów do ziemi obiecanej, ile dom wariatów i sadystów dryfujący po morzu, statek szaleńców niczym z obrazu Boscha”.

Keefe sporo światła rzuca na losy niektórych pasażerów Golden Venture przed i po wylądowaniu w USA. Jednym się udaje, jak parze, której córka Xian Juan poszła do miejscowej szkoły, szybko nauczyła się angielskiego, miała same piątki („(…) była żywym symbolem ich starań o lepszą przyszłość w Stanach Zjednoczonych. Nic dziwnego, że czerpali ogromną dumę z jej sukcesów”). Są tacy, którzy poszli w gastronomię. Z kolei Y.C. Dong jest deportowany do Chin, gdzie trafia do więzienia, zostaje pobity, skazany na grzywnę i poddany ubezpłodnieniu.

Autor opisuje ich perypetie, w których pojawia się amerykańskie więzienie, dzieła sztuki z papieru, aktywiści, chińskie języki, prawnicy, prezydent Stanów Zjednoczonych i pytania: „Co powinny robić rządy, żeby walczyć z rozwojem zorganizowanego przemytu ludzi? W jaki sposób pojedyncze kraje mają reagować na napływ nielegalnych migrantów szukających zatrudnienia? Jak prowadzić sprawiedliwą politykę azylową i zapewnić, że wszystkie procedury będą przebiegały sprawnie, a zarazem nie stwarzać zachęt dla ludzi z ubogich części świata do migracji i ryzykowania życia podczas podróży, bo a nuż uda im się dotrzeć na miejsce i otrzymać ochronę?”.

To książka także o „shetou”, czyli „wężowych głowach”: tych, którzy, choć mimochodem mogą spowodować trochę dobra, przede wszystkim wykorzystują ludzkie marzenia i rozpacz; za ogromne pieniądze organizują przemyt ludzi do USA. Wśród „shetou” jest Siostra Ping wyglądająca jak „zwykła drobna staruszka”, która wodzi za nos reprezentantów prawa. Jest Ah Kay; jego gangsterskie zmagania z rywalem równie inteligentnym jak on może przyprawić o gęsią skórkę („Dan Xin, chcesz ze mną walczyć? – spytał go przez telefon. – Jeśli tak, znalazłeś sobie zajęcie na resztę życia, bo są tylko dwie możliwości: albo mnie zabijesz, albo sam zginiesz”). Barwne są też postacie bardziej drugoplanowe po stronie zła, jak Wujek Siódemka, Pan Charlie i Grubas. Po stronie dobra też jest ciekawie, do czego przyczyniają się działania na przykład agenta FBI Konrada Motyki i jego dążenia do wysłuchania finałowej arii. Dobro i zło czasem się przenikają; gangster potrafi sypać swoich wspólników, a agent Immigration and Naturalization Service (INS) zanurza się w bagnie chciwości i korupcji.

Keefe osoby czytające tę książkę prowadzi przez labirynt uliczek starówki Mombasy, gęstą dżunglę w Birmie, przez Bangkok z jego świątyniami „o lśniących, złocistych dachach, przypominających języki ognia”. U niego wody oceanu potrafią być gniewne, autobus postękiwać, statek ledwo zipać, a ludzie mogą z twarzy przypominać sowę i mieć opuszki palców pokryte bliznami. Autorowi godnie dotrzymuje kroku Jan Dzierzgowski, tłumacz jego książek na język polski. To za jego zasługą w „Głowie węża…” pojawiają się na przykład takie słowa i zwroty: „zgrzebne bawełniane ubrania”, „frymuśny”, „oprychy”, „taszczyła” „niezborny”, wgramolenie się do środka, patrzenie „koso”. W tej opowieści o krzywdzie i pragnieniu realizacji marzeń, gdzie zawarte jest podkreślenie, że ludzkie życie może jednak coś znaczyć.

Jedna rzecz wciąż się nie zmieniła, mimo że powinna: proces decydowania, czy człowiek wnioskujący o ochronę zasługuje na pozytywne rozpatrzenie sprawy, czy też na odmowę i odesłanie do kraju, z którego przyjechał, gdzie czeka go niepewna przyszłość, nadal jest zasadniczo arbitralny. Część wnioskodawców z pewnością dopuszcza się oszustwa i podaje nieprawdziwe informacje. Mimo to historia Golden Venture uczy, że każdy wniosek trzeba rozpatrywać jak najstaranniej, a decyzji nie wolno podejmować w pośpiechu. Nie należy też wrzucać całych grup wnioskodawców do jednego worka, często bowiem skutkuje to niesłusznymi deportacjami i narażaniem ludzi na prześladowania.

Rafał Kowalski © 2025

Patrick Radden Keefe, Głowa węża. Przemytnicy z Chinatown i amerykański sen, przełożył Jan Dierzgowski, Wydawnictwo Czarne 2025, ss. 432