Teraz myślę o tym, co jeszcze zdążę w życiu. „Czasy zdań Juno, idź na wydział, ja zostanę w domu z naszym synem minęły”. Fajnie, że je mieliśmy i że wciąż pamiętamy. Czy zdążę się zestarzeć? Czy nauczę się cieszyć tym, co przyniosą kolejne lata? Bardzo bym chciał umieć się starzeć tak, by nie zajmować się tym, że już nie jestem i że już nie będę młody. „Juno, jakie miałaś ze mną życie?” – wciąż mam to zdanie w pogotowiu. Chciałbym zdążyć je zadać, ale nie przedwcześnie. Idealnie pasuje na zakończenie, a odpowiedzi nigdy nie przestanę być ciekawy.
Dziewięć miesięcy po polskiej premierze „Noża” Salmana Rushdiego rodzi się najnowsze dzieło pisarskie Mikołaja Grynberga. Ten pierwszy, wybitny pisarz brytyjski w swojej książce (Dom Wydawniczy REBIS, tłumaczenie Jerzy Kozłowski) przedstawia walkę o własne życie po ataku nożownika, rozpacz bliskich, próby oswajania się z fizycznymi i psychicznymi skutkami napaści, żmudną rehabilitację. Wybitny pisarz polski w książce swojej (wydanej przez Wydawnictwo AGORA) też jest na granicy życia i śmierci, i także postanawia to opisać. Czyni to w swoim stylu: oszczędnie i bez patosu, z autoironią i gorzkim poczuciem humoru. Żeby nie zapomnieć.
Mikołaj Grynberg najpierw ma problemy sercowe. Nie chodzi o perypetie z miłością (choć tego uczucia w „Roku…” nie brakuje), lecz o zawał serca. Strach, zagubienie, brak panowania nad sobą; ale też nadzieja, że nie jest to ostatnie spojrzenie na własną żonę, ostatnia myśl, ostatni oddech. Wtedy pojawiają się słowa: „Szkoda by było, losie. Nie rób tego. Nie waż się, losie”, które znamionują chęć walki o życie.
I walka trwa, z pomocą papierowej torebki, muzyki kardiomonitorów („Bardzo rzadko, ale jednak kilka razy na dobę, zdarza się sytuacja, że na krótką chwilę się synchronizują. Taki moment, kiedy kilka albo kilkanaście serc bije w tym samym rytmie. Schorowane, wymęczone, uratowane, ale potrafią razem zagrać wzruszającą muzykę”); z użyciem smaków z przeszłości i teraźniejszości, parawanu i roweru, karpatki i koronacji bynajmniej nie na dworze królewskim. I oczywiście z obecnością ludzi. Tych najbliższych Autorowi, jak jego żona, dzieci i brat – lecz także trzech sercowych muszkieterów, pięknej nieznajomej, pewnego chojraka („Był jak Polska, żył chwilą triumfu i wierzył, że ta chwila będzie trwała wiecznie”), dawnej nauczycielki.
Do tego smród i samotność w tłumie, toaleta pacjentów i śmierć za parawanem; jednocześnie humor, jak w wątku z ostatnim namaszczeniem i w rozmowie o pisaniu książek („>>A o czym pan te książki piszesz?<<. No i się zaraz zacznie, pomyślałem. Jeszcze drugiego zawału tu dostanę. >>No różne takie, ale głównie o Żydach<<. >>O kurwa, to tego już się pewnie wcale nie da sprzedać. Nie dziwota, że pan zawału dostał<<”). Wzruszyć też się można. Choćby wtedy, kiedy Mikołaj Grynberg mówi do żony, co by powiedział na jej pogrzebie. Albo gdy pisze o swoim nieżyjącym ojcu, co ten mówił po odebraniu go ze szpitala. Również kiedy pisze, że wie, co będą robić jego dzieci, gdy na tym świecie nie będzie już ich rodziców („Będą nas spotykać w lustrach i na fotografiach, na których będą one, ale też trochę my. Będą się dziwić, że wyglądają podobnie, ale najbardziej będzie ich dziwić, kiedy zdarzy im się coś powiedzieć albo pomyśleć podobnie do nas”).
Salman Rushdie po ataku nożownika, Mikołaj Grynberg po ataku serca… Dobrze, że nie odeszli. Jeszcze nie teraz, niech chcą zdążyć, co jest do zdążenia. Jak my wszyscy.
Gdy umarł tata, jego rzeczy już bardzo dobrze o tym wiedziały. Parkerowi 51 zasechł w środku atrament. Tweedowa marynarka zwisała smutno jak nigdy na fotelu przy biurku. Materiały na piątkowe seminarium wylewały się z papierowej teczki, która bardzo się postarzała. Buty stojące przy drzwiach wejściowych pierwszy raz w swoim życiu były niewypastowane. Jak mądrze odkładać rzeczy, żeby nie dokładały się do smutku tych, którzy przychodzą na nie patrzeć? Wiem, że wszystko staje się smutkiem i niezaspokojoną tęsknotą.
Rafał Kowalski © 2025
Mikołaj Grynberg, Rok, w którym nie umarłem, Wydawnictwo AGORA 2025, ss. 144
