Współczesny pejzaż religijności w Polsce ulega nieustannej transformacji. Na jego tle wyraźnie rysuje się zjawisko, które jeszcze kilka dekad temu wydawałoby się marginalne, a dziś nabiera wyrazistości – religia, a w szczególności katolicyzm, coraz częściej przestaje być przestrzenią duchowego doświadczenia, a staje się elementem politycznej tożsamości. Dla części wierzących nie jest już przede wszystkim drogą do Boga, lecz narzędziem przynależności do określonego obozu światopoglądowego. Mamy do czynienia z religią nie jako przeżyciem, ale jako deklaracją lojalności – i to nie tyle wobec Kościoła, ile wobec politycznej wspólnoty, która ten Kościół instrumentalizuje.

Nie chodzi tu tylko o polityków, którzy od lat chętnie fotografują się na tle ołtarzy i różańców. Chodzi o samych wiernych – o ich postawy, wybory, język. Coraz częściej wiara służy jako wyraz buntu przeciwko „lewactwu”, „genderowi” i „unijnym dyktatom”. Praktyki religijne, zwłaszcza te najbardziej widowiskowe, stają się formą demonstracji – nie tyle pokory wobec transcendencji, ile siły wobec wroga. Krzyż nie łączy, lecz dzieli. Msza nie scala wspólnoty duchowej, lecz utwierdza tożsamość ideologiczną.

W sferze publicznej przybiera to postać swoistego „katolicyzmu plemiennego”. W jego ramach nie trzeba rozumieć Ewangelii, nie trzeba starać się naśladować Chrystusa, nie trzeba nawet chodzić do kościoła w każdą niedzielę. Wystarczy złożyć kilka deklaracji – o świętości życia od poczęcia, o sprzeciwie wobec LGBT, o „chrześcijańskich korzeniach Europy”. Taka religijność przypomina raczej narodową identyfikację niż duchową ścieżkę. Jest tożsamościowa, niekoniecznie pobożna. Dla wielu – może i wygodna, bo nie wymaga rachunku sumienia, lecz jedynie jasnego opowiedzenia się po „właściwej stronie”.

Problem w tym, że taka instrumentalizacja wiary prowadzi do jej wypłukania z treści. Gdy religia służy głównie do walki politycznej, staje się podatna na uproszczenia, agresję, a nawet przemoc symboliczną. Przestaje inspirować do miłości bliźniego, a zaczyna usprawiedliwiać nienawiść wobec „innych”. Traci zdolność bycia uniwersalnym językiem sensu, a staje się szyfrem tożsamościowym zrozumiałym tylko dla wtajemniczonych.

Paradoksalnie, ten proces osłabia nie tylko jakość debaty publicznej, ale i samą instytucję Kościoła. Gdy Kościół utożsamiany jest z jedną opcją polityczną, przestaje być przestrzenią otwartą. Zamiast być duszpasterzem dla wszystkich, staje się tubą dla wybranych. I choć chwilowo może zyskiwać wpływy, to w dłuższej perspektywie traci zaufanie i autorytet – zwłaszcza wśród młodych, którzy coraz częściej odrzucają religię nie dlatego, że jej nie rozumieją, lecz dlatego, że nie akceptują jej upolitycznionej wersji.

Religia jako narzędzie politycznej tożsamości to wygodne rozwiązanie – daje poczucie przynależności, legitymizuje poglądy, wzmacnia grupową spójność. Ale jest to także droga donikąd. Bo wiara, która nie prowadzi do przemiany serca, staje się pustym rytuałem. A krzyż, który służy do dzielenia, przestaje być znakiem zbawienia – staje się tylko kolejnym sztandarem w niekończącej się wojnie plemion.

Robert Majewski © 2025