(…) Boże, żebyś był w niebie – myślałem – żebyś tam siedział i patrzał na mnie, i troszczył się o mnie, jakbym był Bóg wie jaki ważny, ale wiedziałem, że ziemia obraca się dokoła słońca, a wraz ze słońcem – w ogromnym dysku Mlecznej Drogi – wokół jego osi i że ten dysk leci w przestrzeni i obraca się dokoła czegoś innego, i że Eddington mówi, iż sto tysięcy milionów gwiazd tworzy jedną galaktykę, a sto tysięcy milionów galaktyk tworzy jeden wszechświat, i co mi z tego, co mówi ksiądz dziekan, że „omnia per ipsum facta sunt, et sine ipso factum est nihil quod factum est”, kiedy w żaden sposób nie mogę w to uwierzyć.

Siłę czeskiej literatury w Polsce w ostatnich latach udowadniają na przykład absurdalnie zabawny Bezrożec Petra Stančika, refleksyjne Podróżowanie z Beniaminem Martina Vopeňki, wzruszający Stančikowy Prawomił. Ukazały się one w serii Stehlík, sygnowanej przez Wydawnictwo Dowody, która teraz proponuje Tchórzy Josefa Škvorecký’ego w przekładzie Emilii Witwickiej. I znów jest dobrze, nawet bardzo.

W tej książce dzieje się dużo, a to, czego w niej nie ma, to patos. Choć byłoby o niego łatwo –

pewne miasto okupują Niemcy, ale zbliża się Armia Czerwona, może więc warto wywołać jakieś powstanie? Tymczasem, bez hurra, pojawia się mierzenie siły na zamiary, refleksja, czy w ogóle warto. Postrzeganie złożone, jak w przypadku niejakiego doktora Šabate: jeden z bohaterów tej książki nazywa go tchórzem, zarzuca mu, że „chlał z gestapowcami”; drugi przypomina mu, że doktor, który z Niemcami negocjuje ich bezkonfliktowe wyjście w miasta, ocalił od kłopotów jego ojca. I jak się okaże, nie tylko jego.

Niejednoznaczności jest tu więcej, przede wszystkim w przypadku głównego bohatera Danny’ego Smiřický’ego. Jest narcyzem („Całkiem przystojny byłem w tym lustrze”) i zwodzi dziewczyny; zarazem kocha grać jazz i opowiadać o nim, uwielbia swoich kompanów („Ale jeżeli w ogóle istnieje jakaś prawdziwa miłość na tym świecie, to właśnie to jest ta prawdziwa”), potrafi ciekawie mówić o swoich rodzicach – przy czym zarzuca sobie, że ze swoją mamą rozmawia właściwie tylko wtedy, kiedy on czegoś potrzebuje. I cały czas poszukuje sensu w tym, co robi. Bywa, że z tego powodu ogarnia go przerażenie: „Zupełnie jakby mnie tknął paraliż albo jakbym oślepł i nigdy już nie miał widzieć, czy też właściwie odczuwać niczego, ani rzeczy przyjemnych, ani nieprzyjemnych, tylko tę drętwą monotonię życia bez perspektyw”.

Nie jest tak, że bohaterstwo w tej książce jest niepotrzebne albo wyśmiewane; nawet gdy za maszerującym chłopakiem biegnie jego rodzicielka z pytaniem, kiedy on przyjdzie na obiad. Przecież choćby Danny chwyta za broń i pomaga potrzebującym, i jest przejmująca scena, kiedy patrzy na fotografię prezentującą poległego kolegę. Wojna również tutaj to poważna sprawa, co pokazuje też wspomnienie o nauczycielu Katzie, i randka, podczas której pojawia się temat rasizmu („Jak może pani wydawać sąd o rzeczach, których nie zna pani z praktyki?”). Chodzi raczej o krytykę bohaterszczyzny, przysłowiowej szarży z szablami na czołgi, braku przytomnej refleksji, patriotyzmu na pokaz. I o skrajne postrzeganie tego tematu.

Josef Škvorecký umie rozśmieszyć, wzruszyć i błysnąć językowo, kiedy na przykład pisze o deszczu („Pod każdą latarnią bielały i mieniły się migotliwe strugi deszczu, który poprzez ciemność zalewał miasto, błyszczały kałuże, w których rozpryskiwały się ciężkie krople”) i o skwarnej, pełnej zmęczenia ciszy. Potrafi również stworzyć obrazy pozostające w pamięci – czy mowa o czołgach niemieckim i radzieckim stających naprzeciw siebie, dużej czerwonej kropli spływającej po nosie generała, angielskich żołnierzach w łaźni miejskiej rechoczących i cieszących się jak dzieci, księdzu skaczącym na Niemca i piorącym go na ziemi, czy pocałunku w dłoń między dwoma wielkimi pierścionkami, z czego jeden potrafi zadrapać.

Warto też wspomnieć o pracy Emilii Witwickiej, dzięki której w Tchórzach pojawiają się takie słowa i zwroty, jak na przykład: „Nuże”, „dać drapaka”, „czule bajdurzyli”, „wdechowe zdjęcia”, „jakąś kabałę”; do tego interesujące przypisy autorstwa jej i Mariusz Szczygieł.

A co z tym sensem życia? Danny znajduje go na przykład wtedy, kiedy gra muzykę, i mocno przytula do siebie dziewczynę, zaś ona nagle odwraca do niego twarz, „całą mokrą od łez i zaczerwienioną, ale okropnie słodką”, a on całuje ją „w ten mokry policzek, a potem w nos i w oko, i znowu w policzek, i w drugie oko”. Każda osoba życiowy sens odczuwa na swój sposób, i jeśli chce, ujmuje go w złote ramy wspomnień. Zwłaszcza w czas niepewności, kiedy coś się kończy, a coś innego się zaczyna.

Ojciec był dobry, bo nie robił z siebie tego, czym nie był. Za to go kochałem. Dawno już zauważyłem, że to, czym człowiek żyje, staje się najbardziej uderzającym rysem jego anatomii i fizjonomii. To się całkowicie zgadza z Darwinem, czy też kto tam to powiedział, może Spencer, o tej adaptacji rozwoju cech drogą ćwiczeń. Nie ma nic śmieszniejszego niż intelektualiści o wielkich gębach. U nich na pierwszy rzut oka widać, co w sobie ćwiczą – mózg czy żołądek. Ale ojciec niczego nie udawał, ojciec miał twarz cudowną, policzki jak worki, a kiedy jadł – miał przy tym zawsze zamknięte usta – słychać było, jak w tej olbrzymiej twarzy wszystko się miele, miażdży, trzaska i miesza, chociaż ponieważ miał usta zamknięte, wcale przy tym nie mlaskał.

Rafał Kowalski © 2025

Josef Škvorecký, Tchórze, przełożyła Emilia Witwicka, Wydawnictwo Dowody 2025, ss. 432