Na pewno dzięki ojcu spogląda na Tatry oczyma malarza. Tam, gdzie przeciętnego piechura razi słońce, gdzie niedoświadczony mieszczuch potyka się o szare kamienie, kolorysta patrzy jak przez pryzmat na szmaragdowe turnie i granatowe źleby. Idąc wzdłuż potoków, chwyta za paletę i pędzle, a jeśli nie ma ich ze sobą, stara się zapamiętywać rude snopy światła i złoty odcień buczyny. Rozróżnia suche letnie mgły od wilgotnej poświaty wiosennego poranka, przystaje, by napatrzeć się na grę cieni rzucanych przez skłębione obłoki. Jadąc na nartach, też robi postoje, by chłonąć pejzaże, które inni zauważą dopiero uwiecznione na płótnie.

Stanisław Ignacy Witkiewicz, choć ponadprzeciętny, w ujęciu Przemysława Pawlaka przede wszystkim jest człowiekiem, nie bogiem. W tej książce, wydanej przez Wydawnictwo Iskry tytułowy bohater błyszczy intelektem i krzywdzi, rozśmiesza do rozpuku i obraża się; tworzy rzeczy wielkie i wpada w głębię samotności. A jego życiorys udowadnia, jak ważne jest spotykanie w życiu tych, którzy inspirują; sprawiają, że można poczuć się kimś więcej.

Witkacy ma szczęście do takich osób na różnych etapach swojego życia. Kiedy jest malcem, zadowolony słucha niestworzonych historii, które opowiada mu Jan Krzeptowski zwany Sabałą. Dzięki mikroskopowi od Karola Potkańskiego poznaje życie najmniejszych stworzeń. Pasję astronomiczną podsyca w nim gimnazjalny nauczyciel Władysław Folkierski. Będzie pięknie się różnić z Tadeuszem Kotarbińskim, zwanym przez niego Kotarbeuszem, a Romanowi Ingardenowi wyzna, że uważa go „bez zastrzeżeń jako ideał człowieka nieomal”. Przez całe życie szuka towarzystwa ludzi, którzy go „rozumieją i którymi też może się zainspirować lub chociaż zainteresować”.

Nie ze wszystkimi jest mu po drodze. Choćby z własnym ojcem, też wizjonerem, któremu wiele zawdzięcza, jednocześnie mierzy się z jego hipokryzją, zaborczością, oddaleniem. Jak pisze Autor, Witkacy bez słów rozumie się nie z Witkiewiczem seniorem, lecz ze swoją matką Marią. Sam też potrafi krzywdzić, czego doświadcza jego żona Jadwiga z domu Unrug, również inna Jadwiga, Janczewska, jego wielka miłość. Bywa, że kiedy nie jest w centrum zainteresowania, zaczyna się nudzić, wymownie milczeć, zachowywać jak rozkapryszone dziecko. Przyznaje, że gdy musi walczyć o dziewczynę, trafia go zupełny paraliż, traci swoją „zakopiańską demoniczność”, staje się „podstarzałym durniem”. Kiedy zaś bywa „opętany chandrą”, co dzieje się często, próbuje nosić maskę, udawać kogoś innego, co niekiedy staje się bronią obosieczną.

Witkacy, napędzany potrzebą tworzenia, umie kreować rzeczy niesamowite w świecie obrazu („Potrafi tak narysować oczy, jakby się w nich mieściła i tylko jemu ujawniała się cała osobowość modela”), fotografii, słowa – czy chodzi o powieść, list, artykuł, czy o tekst sztuki teatralnej. Zarazem coraz trudniej mu odnajdywać się w świecie kultury masowej, ogłupiania infantylnymi rozrywkami, konsumpcjonizmem. Potrafi nazwać spłyciarzami redakcję „Wiadomości Literackich” i skamandrytów „przez ich zbyt lekki stosunek do spraw istotnych, Tajemnicy Istnienia, filozofii w ogólności”.

Jest coraz bardziej zmęczony, prześladuje go motyw śmierci, samobójstwa. Przemysław Pawlak pisze, że tylko w „jednej ze znanych nam sztuk Witkacego nie pojawia się żaden trup”. Dodaje, że według jego bohatera śmierć „samobójcza, ani żadna inna, mimo pozoru nieszczęścia, a czasami też krótkotrwałego lamentu najbliższych, nie przeraża osób Witkacowskich dramatów, ponieważ nie stanowi kresu, a jedynie przejście pomiędzy stanami istnienia, przejście możliwe w obie strony”. Wydaje się, że straszniejsze od śmierci jest przerażenie tym, co zaczyna się dziać z cywilizacją po 1 września 1939 roku, kiedy człowiek okazuje się zwierzęciem jeszcze bardziej.

Autor tej książki prowadzi przez majestatyczne Tatry („Hale tatrzańskie to jakby salon na piętrze domu Witkacego”), ulice Paryża i Warszawy, na czubek gigantycznego buddyjskiego pomnika Jetavanaramaya („jednej z największych budowli, jakie stworzył starożytny człowiek”), krwawą arenę pierwszej wojny światowej, nad spowite mgłą litewskie jeziora Jesiata i Łaumiesta, w górę Nilu. Przez pejotlowe wizje, na spotkanie z widmami ze słowiańskich wierzeń. Czyni to niekiedy z użyciem takich szczegółów, jak szczotka marki Sennewaldt i fioletowy atrament. Również określeń i porównań o pstrykaniu selfie, podhalańskim celebrycie, wykazywania się delikatnością łomu, stwierdzenia, że gdy pracoholik śpi, budzi się czarnowidz. I zdań takich, jak to: „Gdy przyłożyć ucho do ścian w podcieniach, wciąż słychać brzęczenie złotej podkowy i tętent kopyt rumaka Wernyhory”.

Całość po to, tak myślę, by przede wszystkim ciałem stawały się słowa o literaturze przytaczane w tej książce – jakoby odgrywała ona kluczową rolę w relacjach międzyludzkich, wpływała na poziom ludzkiego szczęścia.

Stacha przeraża wizja praktycznego zastosowania przełomowych odkryć z dziedziny biologii, fizjologii i chemii przez różnej maści cybernetyków marzących o sterowaniu społeczeństwem – od autorów programu nauczania po przemysłowców miliarderów i totalitarnych przywódców. Bioinżynieria jawi się jako sposób na unicestwienie ludzkości. Może doprowadzić do pozbawienia człowieka potrzeb wyższych, metafizycznych, które według Witkiewicza odróżniają nas – jeszcze – od innych żywych organizmów.

P.S. Przemysław Przemek Pawlak 22 maja br. o 18:00 będzie gościem Płocki Ośrodek Kultury i Sztuki im. Themersonów; spotkanie literackie z nim o książce „Witkacy. Biografia” poprowadzi Renata Jaskulska.

Rafał Kowalski © 2025

Przemysław Pawlak, Witkacy. Biografia, Wydawnictwo Iskry 2025, ss. 560