Może to i taki mistycyzm z drugiej ręki, ale tu, w lasach i jeziorach, na ścieżkach i w strużkach, w porannych mgłach nad Łańskim i starych lipach nad Jełguniem, tu się znajdują całe pokłady świętości. I tylko taka świętość mnie interesuje, życie nieludzkie, człowiekiem jak najmniej skażone, zaledwie muśnięte dawną obecnością: Prusów, Warmiaków, Wschodnioprusaków. (…) Oto rajski przebyt! Nie po żywocie, a za żywota, oto prawdziwe bogurodzicielstwo. Całe lato łosierowania do jezior – tak jak być powinno. (…) każde jest długą opowieścią, choćby było najmniejsze, choćby było niemal kroplą (…).

W krainie historycznej przypominającej „obuch tomahawka tnącego ostrzem mapę od Zalewu Wiślanego w dół” jest miasto, a w nim wieżowiec. Na jego ostatnim piętrze mieszka ojciec z córką. On nie jest ani Niemcem, ani Polakiem, lecz Warmiakiem. Ona również czuje się przedstawicielką mniejszości „tak małej, że należałoby ją oglądać pod mikroskopem atomowym”. Joanna Wilengowska próbuje zapisać swojego tatę, „zanotować go, utrwalić, chociaż fragmentarycznie”. Tak powstała ta książka, wydana przez Wydawnictwo Czarne.

W królestwie Zygfryda jest Oma (babcia) – ze swoją magią „codziennych czynności zmieniających strukturę rzeczy”, żałobą po ośmiu dzieciach i dłońmi: małymi i spracowanymi, wysuszonymi, kośćmi obciągniętymi skórą i wyraźną siecią żył, jak „system korzeniowy wypełniony krwią”. Oma wydaje się być kimś „rozpiętym na przestrzeni wielu epok, rozciągniętym w czasie, sięgającym może nawet jeszcze pruskich dziejów, aż po święte dęby, święte lipy”. Są też inni, wśród nich ksiądz Leonard Jakubass torturowany w katowni ubeckiej, Helene ze swoim talerzem czczonym jak relikwia; członkowie orkiestry Banta wypływają na powierzchnię ze wspomnień, niczym zatopiony parowiec.

W tym królestwie jest pejzaż w jeziorami, polami kwitnącego niebiesko lnu, krowami zmierzającymi na wyspę. Warmijsko godka, czyli odmiana języka polskiego nasączona zapożyczeniami z niemieckiego „jak porządna ponczówka ponczem”; godkę tę tworzą słowne puzzle (w tej książce objawiają się w codziennych, niekiedy zabawnych sytuacjach) – jak postrach dzieci knoza, odludkowy sompś, łopoziastka… Jest biurko ponoć wyrzucone przez Ruskich z wagonu w szale szabrowania. Nieliczne fotografie, piosenki słyszane pod karczmą, modlitwa o powrót matki… Również warmińskie krzywdy, które kumulują się w człowieku jak w garnku; żale wojenne i powojenne (po 1945 roku albo byłeś tam Niemcem, albo Polakiem, żadnych subtelności, wielokulturowości) gęstnieją tak, że można je kroić nożem. Autorka postuluje już nie tyle o pomnik dla Warmiaczek gwałconych i zsyłanych, co o pieśń dla nich, lament.

Stara się to królestwo ocalać, ważny jest każdy drobiazg. Najchętniej zamknęłaby to wszystko w szklanej kuli słonecznego dnia – tę gęstą sieć „przodków i powinowatych wrośniętych niczym grzybnia w tutejsze ziemie” ratować choćby przed „podpełzającym pod próg polbrukiem, liszajem podmiejskich pseudowilli, tandetą nowobogackiego przepychu”. A przede wszystkim przed niepamięcią, póki nie jest za późno. Pewnie dlatego po tym Wilengowskim mieszkaniu na jedenastym piętrze wieżowca krążą duchy, wyłażą ze snu i zawracają głowę.

Jeżeli chodzi o sny ojca, to czasem bywają one jak płytkie i ciepłe morze miocenu, wyścielane trawą morską, miękkie od gąbek i ślimaków wielkości materaca, a czasem jak groźne akweny epoki lodowcowej, pękające w szwach pod ciśnieniem zmieniających się temperatur. Wtedy ojciec budzi się spocony, jak gdyby musiał walczyć z wichrem i burzą, własną ciepłotą rozsadzać zamarzające kry.

Rafał Kowalski © 2024

Joanna Wilengowska, Król Warmii i Saturna, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2024, ss. 168