Zwróciłem też uwagę na młodego człowieka, który przez cały czas stał tylko przed jednym obrazem, zwanym (zresztą niesłusznie) „Dziewczyna z perłą”. Stał i patrzył z uśmiechem, zapewne przez przepisowe dwie godziny, a może i dłużej. Żadne inne dzieło go nie interesowało. Jako krakus miałem pokusę, żeby go spytać, czemu ogląda tylko jeden obraz, skoro zapłacił – i to niemało – za oglądanie wszystkich. Ale przecież go rozumiałem: wybrał sobie ten obraz, który go najbardziej fascynował, i nie widział powodu, by tego dnia poświęcać uwagę innym.

Anegdociarz Michał Rusinek w formę książki (wydanej przez Wydawnictwo Znak) zamknął felietony, które pisał dla miesięcznika Twój Styl w ostatnich pięciu latach. Między twardymi okładkami ukrył mieszaninę często wywołującą uśmiech i śmiech. Również zachętę do refleksji i przekłuwania własnego balonika. Jest tam i portret samego Autora, przynajmniej na tyle, na ile pozwala on siebie poznać.

Rusinek w tych felietonach jawi się jako wielbiciel twórczości pisarza Vladimira Nabokova i malarza (bynajmniej nie pokojowego, choć i nie wojennego) Johannesa Vermeera. Ale też jako postać stroniąca od tańca, kąpieli w akwenach wodnych, uprawiania i oglądania sportów. Ma ADHD i nadwrażliwy zmysł powonienia. Dużo czasu spędza w hotelach, z miast najbardziej lubi Nowy Jork, ubóstwia zupę pho. Posiada bogatą kartotekę autostopowicza (sporo o tym pisze) i jest polonistą, który nie kibicuje piłkarzom stołecznej Polonii.

Niemal z każdą z tych cech wiąże się jakaś anegdota w tej książce. Choćby ta pyszna, nomen omen, ze wspomnianą zupą. Kiedy Rusinek udał się do Wietnamu i wymienił jej nazwę, wzbudził salwę śmiechu: „Dowcip polega na tym, że wietnamski jest językiem tonalnym: w zależności od wysokości tonu pho może oznaczać zupę, ulicę lub prostytutkę. Ja powiedziałem oczywiście >>prostytutka<<. Tak oto kończy się udawanie konesera”.

W tym fragmencie jest humor, edukacyjne odkrycie (w tym przypadku kulinarne), dystans do siebie. Taka jest cała ta książka. Można zrywać boki przy opowieściach o tym, jak podczas pogrzebu „z czyjejś kieszeni rozległ się spokojny głos Krzysztofa Hołowczyca: >>Za 300 metrów dotrzesz do celu<<”. Ze spotkanego znajomego robiącego prezenty sobie („Tak trzeba żyć, pomyślałem”), wizyty w domu starców, kilku chwil bycia celebrytą i pewnym striptizie w czasach PRL-u.

Można mu też podziękować za niektóre odkrycia – na przykład nie wiedziałem, że „Brazylijczycy mają osobny wyraz na przeczesywanie palcami włosów komuś, kogo się kocha, i brzmi ono „>>cafuné<<”. Ładne.

Rusinek umiał mnie też zachęcić do zadumy opowieścią, jakie znaczenie może mieć cukiernica, przekaz obrazu „Taki pejzaż” Wilhelma Sasnala oraz śmiech pozwalający Czechom spojrzeć na siebie z dystansem i lepiej siebie zrozumieć. Ba, ma też moc wzruszania (choć sam, jak przyznaje, skory do wzruszeń nie jest) – udowadniają to jego teksty o Wietnamczyku i Broniewskim, lwowskiej babci i stryju-podróżniku, czy też o starym malarzu Wang-Fu – postaci w jednym z opowiadań autorstwa Marguerite Yourcenar. To do niego pretensje miał cesarz, kiedy odkrył, że na przykład chmury w rzeczywistości nie są tak piękne, jak na obrazach tego wiekowego twórcy.

O Wisławie Szymborskiej też tu jest, wszak Michał Rusinek był jej sekretarzem (obecnie jest prezesem fundacji jej imienia). O wielu innych też, w tym o Czesławie Miłoszu; swoją drogą Autor zaklina się, że nikomu nie zdradzi hasła do poczty elektronicznej Noblisty, które to pamięta do tej pory.

Do tego jeszcze w „Nadbagażu” są zdjęcia zrobione przez Autora, interesująco przez niego komentowane. Tyczy się to zarówno greckich świątyń, które podobno „były kiedyś kolorowe. Teraz kolory maluje na nich zachodzące słońce. Wiele wskazuje na to, że są to kolory szlachetniejsze od oryginalnych”; jak też spotkanego napisu w języku angielskim: „Life was much easier when Apple and Blackberry were just fruits” – „Życie było o wiele prostsze, kiedy Apple i Blackberry to były po prostu owoce”.

W tym miejscu pozwolę sobie na własną anegdotę związaną z… Michałem Rusinkiem.

W Krakowie kilka lat temu uczestniczyłem w koncercie, którego gwiazdą był światowej sławy kontratenor Philippe Jaroussky. Wiadomo było, że po swoim występie będzie ściskał dłonie, rozdawał autografy, pozował do zdjęć.

Zrezygnowałem z podziwiania bisu, by ustawić się na czele kolejki, która niedługo później przypominała gigantycznego węża. Kiedy Francuz już usiadł za stołem, a początek węża miał sunąć w jego stronę, jak spod ziemi wyłonił się przyszły autor „Nadbagażu”. Doszedł do mistrza i zaczął z nim konwersować.

Być może była to akcja planowana wcześniej, umówiona z organizatorami. Może stało się tak, gdyż, jak przyznaje Rusinek w tej książce, kiedyś traktowano go czasami jak relikwię III stopnia – z racji tego, że chodził do podstawówki nieopodal rodzinnego domu Karola Wojtyły. Nie wiem. Niemniej wtedy miałem ochotę Rusinkowe gardło ścisnąć ze słowami: „Pan tu nie stał”. Od wtedy minęło już jednak trochę czasu – teraz bardziej mam chęć ścisnąć mu dłoń za wspomniany zbiór felietonów. Chyba że znów wpadnie na pomysł, by przechytrzyć węża.

Ja na przykład pamiętam, jak tata zamknął się w dużym pokoju, żeby ubrać choinkę. I w pewnej chwili matowa szyba w drzwiach rozbłysła kolorowymi światełkami – zrobionymi zresztą przez niego własnoręcznie. Za każdym razem, kiedy uda nam się teraz trudna sztuka wymiany spalonych żaróweczek i włączenia kupionych w hipermarkecie chińskich światełek choinkowych, to wspomnienie wraca. I daje mi poczucie, że czas zatoczył koło, że moi rodzice wciąż żyją, że jest tak, jak zawsze było i zawsze być powinno.

P.S. Michał Rusinek będzie gościem Płocki Ośrodek Kultury i Sztuki im. Themersonów Nie wiem, czy jako formę przyjazdu wybierze autostop, ale wiem, że 17 października br. spotkanie z nim poprowadzi Renata Jaskulska.

Rafał Kowalski © 2024

Michał Rusinek, Nadbagaż, czyli opowieści podróżne, Wydawnictwo Znak, Kraków 2024, s. 352