Kiedy tylko dotarłem do naszego kościoła husyckiego, od razu zauważyłem odciśnięte w dziewiczym śniegu ślady jej delikatnych stóp prowadzące do kolumbarium. Czekała na mnie pod czereśnią naga. W lodowatym powietrzu jej usta rodziły jabłka pary, ale poniżej szyi otulała ją niewidzialna kula ciepła. To wszystko dlatego, że dobry ojciec Radosław przytargał pod drzewo dwie wielkie misy z brązu, zazwyczaj stojące przed wejściem, nalał do nich olej, dosypał aloesu, mirry i kadzidła. Tynka stała teraz między dwoma ogniami greckimi. Zrzuciłem z siebie ubranie i objęliśmy się. Wokół nas trzaskał mróz, a martwi w urnach szeptali ze swoich prochów.

Petr Stančík, autor choćby szalonej powieści detektywistycznej Bezrożec, również w swoim najnowszym dziele imponuje nieokiełznaną wyobraźnią (obie książki wydało Wydawnictwo Dowody i przetłumaczyła Elżbieta Zimna). Żywot tytułowego Prawomiła – spleciony z postaciami i wydarzeniami wymyślonymi i prawdziwymi, osadzonymi w dwudziestowiecznej Europie – umie wzruszyć i mocno rozśmieszyć; do tego zaskakuje i skłania do refleksji nad naturą człowieka.

Autor w tej powieści zmieścił prezydenta Tomáša Garrigue’a Masaryka, i Jarka, który wbija zapaloną latarkę w ziemię i próbuje wspiąć się do nieba po słupie światła. Benito Mussolini Prawomiłowi przypomina chłopaka z jego szkoły, który „wyszukiwał najsłabszych pierwszaków i młócił ich z całej siły pięściami tylko dlatego, że takie samo lanie dostawał regularnie od ojczyma alkoholika”.

Pojawia się Wasyl chroniący swój czołg za pomocą smalcu, z łapskami jak z żelaza, którymi może zastąpić wszystkie narzędzia. Tubylcy niezepsuci elektrycznością i polityką. Snajperka Letka wyglądająca bosko i przerażająco. Rudolf, zniszczony przez czerwony terror, po wyjściu z więzieniu chce jeszcze raz zgłosić się do partii – bo jedyne, w co wierzy, to komunizm. Jest psychiatra Záviš Rozsocha z wytatuowanymi dziesięcioma lustrzanymi plamami atramentowymi testu Rorschacha. Bohaterowie, kanalie i babcia Gdula zadająca swojemu wnukowi zagadki, jak ta: „Włóż tam ramię, wnet się złamie. Wyciągnij je znowu, a będzie jak nowe. A co to takiego? Woda, mój kolego!”.

Petr Stančík nie owija w bawełnę, kiedy pisze o dwudziestowiecznej historii. Pyta, jak Czesi mogli się dać tak łatwo ograć Hitlerowi; może przez swoje skłócenie?… Dostaje się wielkim mocarstwom, teoretycznie zaprzyjaźnionym („Wojska Anglii i Francji przeprowadziły uwieńczony sukcesem atak bagnetami na konserwy z wołowiną”). W przypadku Rosji zastanawia się, że skoro wszystko w niej jest wielkie, może z tego powodu „człowiek nie znaczy tu nic, bo w porównaniu ze wszystkim jest tak mały”. Zaś o Polakach pisze: „Najpierw pomyślałem sobie, że to kara boska dla Polaków za to, że podczas monachijskiej zdrady dołączyli do Hitlera i ukradli nam ziemię cieszyńską. Ale teraz jest mi ich żal. Przecież to są Słowianie, tak samo jak my (…)”. Wychodzi też z założenia, że może wielu ludziom nie zależy na wolności, która jest koniecznością „decydowania o własnym losie i ponoszenia odpowiedzialności za swoje czyny i decyzje”.

W tej książce jest miejsce na różne wynalazki, jak generator gazu drzewnego, stworzony dzięki artykułowi z czasopisma motoryzacyjnego „Ciekawska Kierownica”. Miłość wymyka się ograniczeniom religijnym i bywa ukazana humorystycznie – jak wtedy, gdy posuwiste ruchy podczas seksu przesuwają chatę na skraj przepaści. Jest pluszowy miś, który za uratowanie życia otrzymał malutki Krzyż Walecznych wykuty w pustej łuski. Również las jako czującą wszechistota, na którą składają się: drzewa jako jej kości, trawy są włosami, mchy zarostem, a potoki i strugi „płyną w niej jak krew, ptaki są jej bystrymi oczami, a zwierzęta szybkimi nogami”; las do „każdego, kto chce go zrozumieć, mówi przez szum liści, śpiew ptaków i ostry zapach żywicy”… Mało? To są też pobudzające wyobraźnię porównania („Słońce lejące żar z nieba przypominało płonącą czaszkę Boga, a jego promienie przenikały przeze mnie jak przez szkło”). Uciekinierzy z pseudonimami na bazie palindromów („Pięknie. Ja na przykład jestem Karel le Rak”), w pociągu snujący refleksje o Sokratesie. Dyskusja wiernych ocierająca się o awanturę, dlaczego Maria Magdalena nie mogła Jezusa dotknąć, a niewierny Tomasz i owszem.

Autor umie wpleść humor nawet wątkach dotyczących obozu pracy („Od więźniów w wagonie dowiedziałem się, że gułag to nie gulasz, tylko obóz pracy przymusowej. Właściwie to jest gulasz, w którym zamiast kostek mięsa wołowego dusi się wrogów sowieckiego systemu”) i aresztowania przez bolszewików („Ale ja nie przekroczyłem granic Związku Radzieckiego, to granice Związku Radzieckiego przekroczyły mnie, kiedy Armia Czerwona zajęła Besarabię” – zaprotestowałem. Drugi z oficerów uśmiechnął się przebiegle: „Teoria względności Einsteina twierdzi, że nie ma znaczenia, który obiekt się porusza, a który stoi”). Poezja też tu jest. Uff…

Petrowi Stančíkowi z powodzeniem i wyczuciem dotrzymuje kroku tłumaczka Elżbieta Zimna, choćby z użyciem słów i zwrotów: „Szast-prast”, „Raptus”, „Ojajcie”, „Niechybnie” i „Gnuśne dupska”. Ten czesko-polski duet zadbał, by w serii Stehlík Wydawnictwa Dowody, moderowanej przez Mariusz Szczygieł, rozbłysła kolejna perła.

Gułag zmieni każdego, kto przez niego przejdzie. Profesor Sjemwerstszajn znalazł w nim pokutę. Ja siłę, żeby przeżyć, pragnienie wolności i nienawiść do wszystkich tyranów i ciemiężycieli. Wesz zobaczył w gułagu tę straszną władzę nad życiem i śmiercią, jaką bolszewicki reżim daje swoim służalcom, i zrozumiał, że chce być właśnie taki, że chce być wszechmogącym bogiem w swoim maleńkim wszechświecie. Dlatego cierpienie i poniżenie nie złamało jego wiary w komunizm, ale wręcz ją umocniło. Nienawidzi siebie, dlatego nienawidzi wszystkich ludzi. Żeby nie musiał sam się zabić, będzie zabijał innych.

Rafał Kowalski © 2024

Petr Stančík, Prawomił albo Niedawne przedawnienie, przełożyła Elżbieta Zimna, Wydawnictwo Dowody, Warszawa 2024, s. 344