Sama zdecydowała, kiedy kończy rejs biurkiem i wychodzi na brzeg mieszkania. Odkładała długopis, odsuwała od siebie kartkę. Sygnał dla matki, że dość na dziś. Ruda głowa podnosiła się na tle lampy, jakby domowe słońce raptem podskoczyło wysoko na niebo, by po chwili spaść na linię horyzontu. Ześlizgiwała się z krzesła. Kapcie, i do kuchni. Zostawałam z powidokiem złotej, elektrycznej chmury puchu na głowie. Zamykałam oczy i wracałam w siebie na łące pod lasem, z eteryczną przebitką dmuchawca pod powiekami. Rozwiewał się, rozpuszczał w światło, po prostu.
Eliza Kącka, tak myślę, nie chciała stworzyć poradnika, jak radzić sobie z dzieckiem ze spektrum autyzmu. Być może dlatego w tej książce (wydanej przez Wydawnictwo Karakter) o niej i jej córce nie użyła tego słowa na literę „A”. W ten sposób jeszcze bardziej uniwersalna wydaje się jej opowieść o szukaniu i znajdowaniu wartości w sytuacjach prostych, codziennych. Próbować „z tej galarety wyłowić pęsetą jakiś konkret”.
To szukanie naznaczone jest bólem i przesuwaniem granic swoich możliwości. Próbami układania dnia „ze zwykłych, prostych czynności” bez obawy, że Ruda „wskoczy w środek tej układanki z krzykiem”. A krzyk potrafi nadejść podczas wspólnego oglądania bajek, przejażdżki metrem i samochodem, na placu zabaw… To nieustanna wędrówka od nadziei, że obie pokażą światu język, poprzez ukłucie wewnętrzne, po odliczanie od zdania do zdania – kiedy niektóre matki odliczają od urodzin do urodzin. Ciągłe uczenie się siebie i tej najbliższej osoby.
Bezcenny jest każdy moment wsparcia; ze strony rodziców Autorki (akurat ona ma to szczęście), korpulentnego chłopca („Przeglądała się w Stasiu, w jego życzliwości”), starszego mężczyzny, który baterie matki naładował mądrą i prostą reakcją na widok nietypowej (?) zabawy jej z dziewczynką. Autorka żałuje przy tym, że Ruda nie poznała dziadka; on prawdopodobnie uszanowałby jej inną mądrość, mądrość jej inności („Mądrość, która z nim nie porozmawia, ale tak samo jak on nie będzie się bać”).
Przede wszystkim jednak musi radzić sobie sama każdego kolejnego dnia. Zwłaszcza gdy słyszy wykluczające się porady, jak te: „Dziecko ma zawsze większe prawa niż matka” / „Dziecko nie może mieć poczucia, że ma takie same prawa”. Albo komentarze, że źle wychowuje swoją potomkinię, i kiedy mierzy się z okrutnymi działaniami dzieci wobec jej córki (dręczona próbuje to przekazać poprzez rysunki). Śmiech źle odbierany, milczenie, kłopoty z jedzeniem, źle znoszone wybicie z rytmu… Zmęczenie we wszystkich swoich wymiarach potrafi osiągać takie proporcje, że, bywa – chwila oddechu jawi się jako śniadanie wielkanocne po długim poście.
Eliza Kącka pisze, że nie wymyśliłaby Rudej, to niewykonalne. Bo Ruda, jak każde dziecko, jest wyjątkowa. W swojej relacji z lisem, o którym książkę nosi „jak dziewczynki w procesji niosą poduszkę. A na poduszce było serce lisa”. Tańczeniem przed lustrami (również z mamą), które dziewczynkę wyciszają, wiążą „rozproszoną lub wycofaną uwagę w stan nowego skupienia, ekstazy wpatrywania się” – a ona przed nimi potwierdza się w istnieniu. Lasem z jego przyjmowaną w żyły leczniczą narkozą („Powiedziałam kiedyś córce o mojej kołdrze z mchu, zawijając ją przy tym w kokon z pościeli”). Matka stara się dostrzec piękno również w patrzeniu córki przed siebie niewidzącym wzrokiem.
Przez całą książkę przewija się pragnienie Autorki dotarcia do wnętrza jej latorośli. Zastanawia się, jakaż to myśl „prowadzi tam swój niekończący się monolog”. Matka chce włamać się, dać bardzo wiele, by ktoś jej „otworzył drzwi” w „prawym uchu” Rudej i pokazał, co tam się „wyświetla na wewnętrznych ekranach”. Ciągle próbuje, więc tym bardziej docenia i cieszy się, kiedy na przykład słyszy od Rudej, że niebo jest śmieszne, gdyż udaje zwierzę – bo w tym momencie domyśla się, że córce chodzi o gwiazdozbiory… Autorce w takich sytuacjach zdarza się recytować „chwilo, trwaj” jak formułę magiczną.
Z użyciem w tej książce takich słów, jak „podyrdała” i „szwungiem”; z porównaniami, jak postrzeganie dziewczynki jako małej rybki trzepoczącej się w samochodzie, kiedy w „większej rybie serce łomoce w skrzelach” – Eliza Kącka pisze o sobie z przeszłości jako poczwarce, która zastanawia się, w co może zaopatrzyć przyszłego motylka, skoro „sama nie ma jeszcze doświadczenia skrzydeł”… Lecz pewnie już wie, że tu i teraz obie są już motylami wrażliwymi, pięknymi i walczącymi z oporami powietrza najlepiej, jak potrafią. Bo chcą żyć, silniejsze wzajemnym wspieraniem się.
Z chodników dzieciństwa wracałam na balkon. Odprowadzałam spojrzeniem dwulatkę, jak z lekko przechyloną główką dochodzi do przeciwległego końca. Słońce operowało akurat na wysokości świerkowych gałęzi, wpraszających się, okupujących środek i skraj wybiegu. (…) Rozpostarła ręce, czego nigdy wcześniej nie robiła. Główkę widzianą pod światło okalał jej rudy obłok, delikatny jak rozbity na chmurę wyosobnionych włókien kordonek. Pamiętam, jak bawiłam się rozplątywaniem nitki kordonka czy muliny na pojedyncze włókna. Rozcierałam je w palcach, by stały się niemal przezroczystym puchem, watą cukrową włosia.
Rafał Kowalski © 2024
Eliza Kącka, Wczoraj byłaś zła na zielono, Wydawnictwo Karakter, Warszawa 2024, s. 288
