Patrzyłem na rozległy pejzaż i wyobrażałem sobie, jak podziemnymi ciekami spalone resztki wciąż wędrują do źródła rzeki, a zimna i czysta woda niesie je w dół nurtu przez kraj tak piękny, jak tylko piękna może być kraina dzieciństwa. A po drodze dołączają drobinki, atomy i rozpylone, rozpuszczone szczątki wszystkich innych zmarłych, zabitych i spopielonych, a wody rzeki unoszą je, mieszają, godzą i, powiedzmy, rozgrzeszają – jeśli ktoś wierzy w takie rzeczy.

Andrzej Stasiuk nie wzniesie się jak żurawie, na których lot z klangorem w książce Rzeka dzieciństwa (Wydawnictwo Czarne) patrzy oniemiały cudem stworzenia. Ale szybuje na ziemi, ponad martyrologiczno-histeryczno-wywyższającym się podejściem swoich rodaków do otoczenia. Dlatego od pałaców i wybiórczej pamięci o zabitych, brudnych od tego podejścia, woli na przykład patrzeć na rzekę i pas zachodniego nieba lśniący jak stare srebro; na „kałuże. Na ludzi z torbami, na kundla, który łowił zapachy jedzenia. Na zwyczaje życie o ósmej rano”. I szukać źródła nie tylko w sensie namacalnym.

Człowiek z wiekiem coraz częściej przez prywatne sito przesiewa codzienność, by wyłuskać to, co dla niego ma znaczenie największe. Kiedy Autor zanurza się w swoją przeszłość, wyławia pastusza. Bał się go w dzieciństwie. Teraz rozmawia z nim, w jego ciemnych źrenicach widzi okruszki iskier z ogniska, i nie chce przestać mówić, żeby pastusz nie wrócił tam, skąd przyszedł.

Pojawiają się pobożny dziadek, któremu babcia wybiła z głowy komunę, i wujek machający rękami i wydający „nieartykułowane dźwięki, aby najbliżsi dobrze go rozumieli”. Również zwierzęta, zapachy węszone w deszczu i rozgrzanym powietrzu, widoki, uporczywe dudnienie roju śmierci… I rzeka Bug, na którą urodzili się Stasiukowi rodzice, płynąca wtedy i teraz – ze swoimi meandrami, zakolami, martwymi odnogami, zastoiskami starorzeczy, bużyskami.

Wzdłuż Bugu rozbija obozowiska. Staje się częścią poranków, gdy „powoli zaczyna krążyć gęsta i świetlista krew świata”. Składową pejzażu, w który chciałoby się zawinąć jak w kołdrę. Wdycha ostry i słodkawy zapach ognia, patrzy na mroczny połysk ciemniejącej wody, doświadcza szronu o poranku i stwierdza, że wśród tego, co naprawdę ma sens, jest widok żurawi lecących do Chin.

Pisarz nie zastyga w tym wszystkim, przeciwnie, jest ciągle w drodze. Spotyka topielca-uchodźcę, przywołującego ciała topielców „polskich, niemieckich, rosyjskich i żydowskich minionego wieku”, ich drogę „w głąb pięknego pejzażu, w stronę dalekiego morza. Aż wreszcie opadły na dno i objadły je mięsożerne ryby”. Są Polaków zachowania podłe i bohaterskie, cierpienie Ukraińców po rosyjskiej agresji na ich kraj (Stasiuk pomaga im czynnie i namawia do tego innych), przemyślenia na temat Rosji i jej mieszkańców – których przerosła przestrzeń ich własnego kraju, nie mogą zawładnąć światem, więc go niszczą; uważają się za największych i podczas wojowania kradną lodówki, zakopują trupy w dołach, prują z podłóg i ścian armaturę. Według Stasiuka Rosja, zagarniająca nicość, zdycha z nadzieją, że pociągnie za sobą innych.

Żółkiew, Busk, Werchobuż… Andrzej Stasiuk gdzieś między żurawim klangorem i ściętą głową hetmana Stanisława Żółkiewskiego, telewizorem wsysającym wszystkie barwy („żeby świat wyszarzał i sczezł”) i Bugiem przybierającym postać węża połykającego swój ogon; między wierszami Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego i kurami grzebiącymi w kresowym dziedzictwie nie zatrzymuje się, by „dawne rzeczy, czyny i obrazy otrząsnęły się z przemijalności i wciąż ponawiały”. Poprzez przeszłość i teraźniejszość dąży ku przyszłości, żyjąc i krążąc w nieskończonym splocie. Z ukojeniem lub bez, ale z nieustannym zadziwieniem.

Łoś poczuł pierwsze promienie słońca i cofnął się w zarośla. Wypełzłem z namiotu trochę zdrętwiały. Czarne resztki ogniska były całkiem zimne. Rozłożyłem maszynkę i zagotowałem wodę. Poszedłem z kubkiem kawy nad samą rzekę. W zakolu nurt wypłukał małą piaszczystą łachę. Można było zdjąć buty. Na ukraińskim brzegu rosły wysokie wierzby i płożył się splątany gąszcz. Było pięknie i spokojnie. W takie poranki wydaje się nam, że zgodzimy się nawet na nadejście śmierci.

Rafał Kowalski © 2024

Andrzej Stasiuk, Rzeka dzieciństwa, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2024, s. 168