Tymczasem rosła legenda Pogranicza, miejsca, gdzie ścierają się cywilizacje i gdzie prawo nie ma specjalnego zastosowania. Liczą się za to upór, twardy charakter, niezłomność. I łut szczęścia. Na horyzoncie zaś jawią się bogactwo, swoboda i nowe otwarcie. Należy tylko zachować skalp na swoim miejscu. (…) Zanim teoria o wyjątkowości Pogranicza rozdęła się do nieprawdopodobnych rozmiarów i przykryła kowbojskim kapeluszem rzeczywistość, do Teksasu przyjechali Niemcy. A potem ciągnący swoje pierzyny Ślązacy z Płużnicy i okolic.

Ewa Winnicka (Ewa Winnicka) po tym, jak kilka lat temu odwiedziła Greenpoint (owocem tej wyprawy jest jej książka o „Małej Polsce”), znów to robi: rusza reporterskim szlakiem ku Amerykanom pochodzenia polskiego. Tym razem do Teksasu, gdzie w połowie XIX wieku osiedliła się grupa Ślązaków. W nowojorskiej dzielnicy spotkała się z kłótniami i zawiścią – ale też szczęściem, które symbolizuje na przykład nieduży własny sklep, chęć niesienia pomocy, wyzbywanie się stereotypów dotyczących innych ludzi. Podobne doświadczenia ma w południowym stanie USA z jego prawdami, mitami i ambicjami. I w książce „Miasteczko Panna Maria…” (wydanej przez Wydawnictwo Czarne) znów udowadnia, że za imionami i nazwiskami tak zwanych zwykłych ludzi mogą się kryć historie niezwykłe.

Biednemu wiatr wieje w oczy niekoniecznie zawsze – co nie zmienia faktu, że jeszcze na Atlantyku w statek Ślązaków „pizdnął wicher, ale tak mocno ich uderzył, że łódź nachyliła i woda się przelewała do nich”. Po przybyciu na miejsce mierzą się z biedą, chorobami, wielorasowym tłumem używającym niezrozumiałych języków, złymi postawami miejscowych (jeden z nich wziął ich za przybyszów z Księżyca); powodami, przez które „łzy oczy mącą”. Przez to wielu z nich sarka „na księdza [Leopolda] Moczygembę za to, że ich wywiódł na stepy teksaskie, a nawet niektórzy powiesić go chcieli, tak że musiał się ucieczką ratować”.

Ale że nadzieja, bywa, umiera ostatnia, osadnicy nie poddają się, nie wszystek szczeźli, rodzi się pierwsze dziecko w osadzie Panna Maria. Nawet jeśli później też nie mają z górki – a to krwawa i bratobójcza wojna secesyjna, podczas której na przykład Peter Kiołbassa nosi mundury obu zwaśnionych stron; a to bandyci na koniach i członkowie Ku Klux Klanu ze swoimi chorymi poglądami wcielanymi w czyn; a to huragany, jadowite węże, nieuczciwi nafciarze i szemrani poszukiwacze uranu. Wreszcie konflikty wewnętrzne tyczące również własnej tożsamości – dla jednych śląskość wcale nie jest półkę niżej od polskości; dla innych Śląsk to jednak Appalachy Europy, które przecież rozciągają się w pięciu stanach.

Pollokowie, Moczygembowie, Dziukowie… Autorka przedstawia babcię Konstantinę, która była „miejscową akuszerką, potrafiła leczyć wywarami z ziół w czasach, gdy do najbliższego szpitala jechało się całą dobę. Jechała do każdego, kto poprosił, bez względu na jego kolor skóry i na to, skąd przyjechał”. Również Martina M’Rose’a, lidera zorganizowanej grupy złodziei bydła – który stał się nim w wyniku pewnych wydarzeń w jego dzieciństwie.

Dziadek Ignatius traci wszystko z powodu krachu na giełdzie – przez to gra muzykę w burdelu i powtarza swoim potomkom, że jak już nic nie zostanie, zawsze będzie mógł grać na pianinie. Jego wnuczek, jak słyszy od niego Autorka, mówi proboszczowi, że da sto tysięcy dolarów na organy do miejscowego kościoła, żeby „ktoś grał na chwałę Pana Boga”. Zaś ksiądz John Yanta z pasją walczy o ochronę życia poczętego (nawet kiedy ma już kłopoty z poruszaniem, na antyaborcyjne manifestacje jeździ na wózku inwalidzkim) i w temacie odkrywania przez innych korzeni w kraju nad Wisłą i Odrą.

Nie mniej ważne od ludzi są też pewien dąb, plecak, jabłka i dzwon.

Jedną z bohaterek „Miasteczka…” jest również sama Ewa Winnicka. Jest zachęcana, by postrzelała sobie prawdziwym prochem z epoki. Zapoznaje się z archiwami, unikatowymi fotografiami sprzed lat (część z nich jest w tej książce) i gazetą z piekła rodem. Jedzie krętą górską drogą z ciągłą obawą, że z naprzeciwka wyjedzie półciężarówka. Korzysta z toalet traktowanych jak galerie sztuki. Dojeżdża do miasta, którego nie ma, a kiedy wchodzi do jednego z barów, zapada cisza. Rozśmiesza miejscowych tekstem, że jej kraj oczekuje, iż „Stany Zjednoczone rozwiążą swoje problemy i nie będzie konieczna interwencja z zagranicy”. Dowiaduje się, że fartuch był zapołską, a sufit nie był gipsdeką, tylko pokłodkiem. Śpiewa wielkopostne kolędy i tańczy w miejscowych barach (to przypomniało mi, jak Magda Grzebalkowska, inna czołowa polska reporterka, podczas zbierania przez nią materiału do książki „Wojenka. O dzieciach, które dorosły bez ostrzeżenia”, z jednym ze swoich amerykańskich rozmówców pędziła w tanecznych podskokach na parkiecie). A przede wszystkim chce rozmawiać w taki sposób, by powstała jej kolejna zajmująca opowieść reporterska.

W 1996 roku w tym samym co Yanta autokarze siedziało małżeństwo Ebromów, Janet i Edward. Szukali miejsca, z którego wyruszył do Ameryki Bernard, przodek Eda. Gerard Kurzaj sprawdził ich nazwisko w książkach telefonicznych i w zaprzyjaźnionych parafiach. Szybko znalazł Ibromów w Żędowicach. Kiedy teksańscy Ebromowie dotarli na Śląsk, zwiózł ich pod siedzibę firmy „Trum-Stol”. Był to zakład trumniarski w budynku zbudowanym dla trzech pokoleń Ibromów. Gerard odwrócił się zza kierownicy: „Jesteś w domu” – powiedział.

Rafał Kowalski © 2024

Ewa Winnicka, Miasteczko Panna Maria. Ślązacy na Dzikim Zachodzie, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2024, s. 264