Nocą w łóżku, gdy próbowałam zasnąć, wciąż robiłam najgorszą rzecz z możliwych, to znaczy puszczałam w pamięci filmy z dawnych czasów. Proste filmy, nieciekawe dla nikogo poza mną. Każdy ma takie swoje prywatne kino. Pierwsze kroki Eda, których omal nie przegapiłam, zobaczyłam je tylko dlatego, że Maria Scopello, która się nim opiekowała, zaczęła krzyczeć na ulicy. Pierwsze słowo, które brzmiało „dada”. Pierwszy dzień w gimnazjum i jego niebieskie szorty. Rzeczy bez znaczenia, które dla mnie były najgłębszą, najważniejszą poezją życia.

Sebastian Barry w tej powieści (wydanej przez Wydawnictwo Art Rage, przetłumaczonej przez Katarzynę Makaruk/Kaja Makaruk) do literackiego życia powołuje kobietę, witającą nas pytaniem, jaki odgłos może wydawać pękające wiekowe serce („Przypuszczalnie niewiele głośniejszy od ciszy, na pewno słaby, ledwie słyszalny”). Pisarz ufa, że będziemy chcieli poznać jej życie, w którym historia ma twarz Martina Luthera Kinga i niejakiego Marta Pelowskiego z jego niedużym kinem, które przynosiło szczęście robotnikom, jaśniepaństwo i wszystkiemu, co pomiędzy. Posiada oblicze narodzin niepodległej Irlandii i eksplozji zbiorników z gazem w jednym z amerykańskich miast. Dylematów i namiętności, marzeń i rozczarowań, zmian pór roku i miejsc zamieszkania, dojrzewania i rodzicielskiej miłości. A o tym wszystkim pisze tak, że można się zachwycić i wzruszyć.

Bohaterka przed pojęciem jednej z ważnych decyzji uznaje, że nikt „nie powinien, twierdzić, że wie, co siedzi w umyśle Boga, nikt nie może mówić za Niego”. Daje do zrozumienia, że ferowanie wyroków, ocenianie to nie bułka z masłem w świecie pełnym niuansów. Jedna z bliskich jej osób mogła być zamieszana w krzywdzenie innych w majestacie prawa, zarazem ratuje jej życie. Inna postać kocha ją, imponuje zachowaniem na przykład w sytuacji z rasizmem w roli głównej, zarazem pozwala sobie na zniknięcie. Jeszcze inna, wydrążona przez wojnę, robi coś z pozoru niezrozumiałego, co może wywołać bezsilny gniew. W tym kontekście słowa „jestem tak stara, że mogę rościć sobie prawo do tych, których kochałam, zwalniając umysł z konieczności wartościowania, wymazywania, ukrywania” nie brzmią wcale wybiórczo i relatywnie.

Ta książka jest blisko prawdziwego życia również wtedy, kiedy złe traktowanie kogoś nie musi zostać ukarane. Widać to na przykładzie przyjaciółki głównej bohaterki, której historia może wycisnąć łzy. Jak też sytuacja z udziałem potomka – miłość przesuwająca granicę cierpliwości; wątpliwości, czy zrobiło się wszystko, co trzeba; bezsilny gniew i ta wspaniała scena spotkania matki z synem: „Wystarczyła jego obecność, żeby zwierzę, którym byłam, żeby wszystko, czym byłam, nie posiadało się ze szczęścia. (…) Bałam się, że jeśli będę go zapraszać do domu, zniknie z werandy (…) Wiedziałam, że najmniejsza próba zmiany biegu tej rozmowy sprawi, że on zniknie. Wiedziałam. Wiedziałam, że i tak zniknie, to było oczywiste, ale nie chciałam, żeby zniknął dlatego, że go wystraszyłam”.

Irlandzki pisarz wydaje się być poetą uczuć i słowa. Niezależnie od tego, czy pisze o pyle, rzece („czasem zdawała się umykającym chyłkiem ułomnym stworzeniem, ogromnym i cuchnącym, nagle w czarodziejski sposób odzyskała prastare piękno”), deskach, mgle, języku, autoportrecie van Gogha, gałęzi („kawałek domu, emblemat, tak naprawdę swego rodzaju wiersz, piosenka – a my, dzieciarnia, wąchaliśmy je z wdzięcznością, wciągaliśmy w nozdrza ich woń”), przechodzeniu zimy w wiosnę, perłach, świetle w trakcie pogrzebu („Przedzierało się przez drzewa jak złoty wiatr. Pełne spraw, ludzkich spraw, szeptów, urywków starych rozmów, rzeczy minionych i anulowanej przeszłości”). Tutaj trzeba wyrazić uznanie dla tłumaczki tej powieści na język polski – nie tylko pilnowała, by nie zepsuć piękna stworzonego przez Barry’ego, ale też wprowadziła swojsko brzmiące zwroty: „hultajska dusza”, „złachmaniony odcień”, „cichcem sprowadzili”, „rozmawiać o błahostkach”.

Jedną z postaci w „Po stronie Kanaanu” ratuje radość, jaką czerpie ze wszystkich drobnych przyjemności. Przyjemność z lektury tej książki zdecydowanie do drobnych nie należy.

Widzę też, spisując tę spowiedź, że nie ma czegoś takiego jak dawno temu. Gdy coś się przywołuje, czas zawsze jest teraźniejszy, prosta sprawa. Dlatego ku memu zdumieniu ludzie, których kochałam, znów mogą żyć. Co im to umożliwia, tego nie wiem. Ale w ciągu minionych dwóch tygodni zdarzały mi się chwile szczęścia, tego szczególnego rodzaju szczęścia, wydawanego ręką smutku. (…) stare sprawy obracane w palcach pamięci jak paciorki rodzinnego różańca, wygładzane przez całe życie modlitw (…). Piszę to, piszę, wysypuję na podołek niczym pieniądze, bogactwo, o jakim nie śniło się chciwości.

Rafał Kowalski © 2024

Sebastian Barry, (tłumaczenie Katarzyna Makarczuk), Po stronie Kanaanu, Wydawnictwo Art Rage, Warszawa 2024, s. 212