Biskwit trafia w ręce malarzy, którzy nanoszą dekorację podszkliwną – w przypadku serwisu łabędziego to tylko sygnatury: skrzyżowane miecze Wettynów – a następnie jest szkliwiony i wypalany ponownie, w wyższej temperaturze, dzięki czemu uzyskuje większą twardość i połyskliwą powierzchnię. Teraz wszystkie te idealne białe cacka wracają do malarni i tu cienkim pędzlem nanoszone są dekoracje. Na koniec przychodzą pozłotnicy, którzy nakładają płynne złoto, rozświetlając tym brzegi talerzy, uchwyty, muszle, kartusze, tak żeby skrzyły się w blasku świec.
Jacek Dehnel z myślą o tej dwutomowej książce (wydanej przez Wydawnictwo Literackie) ciuła historie, zszywane potem w jedno z kawałków, bywa, z pozoru nieprzystających do siebie. Niektóre kawałki odrzuca, następnie przeprasza się z nimi. Zaś z dokumentów stara się wyciągać „smaczki epoki, niepokojące szczegóły, osobliwości, z których wygrzebuje się ospale opowieść”. W niej spotkać można wielkiego marszanda Abe Gutnajera oraz mistrza projektowania i dekorowania porcelany Johanna Joachima Kändlera. Nastoletni Autor w mieszkaniu swojej babci patrzy na lampę z japońskiej wazy z samurajami o „bardzo srogich minach”; zaś po latach zrozumie, że babcia była jak indyjska wdowa, która odchodzi razem z mężem. W peerelowskiej aferze przemytników złota, dzieł sztuki i waluty przewija się dramat matki i jej chorego syna, cmentarze katolicki i żydowski jako metafora Polski i ksiądz myślący, że dzięki bogactwu wreszcie zaczną się z nim liczyć.
Ta książka jest przede wszystkim połączeniem powieści kryminalnej, reportażu i sagi rodzinnej („Ale historia, a zwłaszcza może historia rodzinna, to nie fakty, tylko opowieść o faktach”). Lecz nie tylko.
Autor pisze na przykład o „Madonnie wśród zwierząt” Albrechta Dürera, najsłynniejszym porcelanowym serwisie świata (stworzonym dla hrabiego ministra Henryka Brühla, człowieka o „wysmakowanym guście” autentycznie zainteresowanego kulturą), czy też o bransolecie z guzów kontuszowych – ale też tworzy własne dzieła. Konkretnie obrazy ze słów, jak widok Witolda Mętlewicza po wybuchu wojny wynoszącego z piwnicy setki butelek znakomitego bordeaux i rozdającego je ludziom „w całej grozie niszczonego miasta”. Zabawkowa małpa, prezent dla dziecka, leży na poboczu autostrady po tym, jak wypadła z bagażnika pojazdu przemycającego walutę. Znany niemiecki zbrodniarz nazistowski i polski przemytnik podczas spotkania w bibliotece więziennej. Bezcenne znaczki butwieją na betonowej posadzce bunkra. Cztery samoloty niemieckie zestrzelone przez dziadka Autora. Stary antykwariusz na łożu śmierci zapadający się w „opiatowe fantazje i oto po raz ostatni w życiu ma szansę na wielką, największą transakcję”. A muzycy melodie lekkie, łatwe i przyjemne – które wznoszą się „ponad szelestem gazet, podzwanianiem filiżanek o spodki i widelczyków o talerzyki z ciastem” – zmieniają w „jakieś głęboko melancholijne przeżycie”.
Jacek Dehnel sięga również do kultury masowej, kiedy przy opisie groteskowych sytuacji oczyma wyobraźni widzi, jak Stanisław Bareja „stoi w kącie i notuje”. W krwawym wątku z Pieterem Nicolasem Mentenem, zbrodniarzu wojennym i znawcą sztuki, dostrzega nawiązanie do Szekspirowskiego „Makbeta”. Ksiądz Leon Dygas jest dla niego skrzyżowaniem Rastignaca z Gosbeckiem z literackich dzieł Balzaka. Jest też ukłon w stronę teleturnieju telewizyjnego „Jeden z dziesięciu”, cyklu z Panem Samochodzikiem Zbigniewa Nienackiego i twórczości Edgara Allana Poego, kiedy pisze o zagładzie domu Dębińskich.
W tej książce pada zdanie: „Jakby nie można było tego zachować”; towarzyszy sytuacji, kiedy robotnicy w poniemieckim sklepie skuwają piękne stare kafle. W słowach tych zawierać się ma „rozczarowanie i znużenie brzydotą, bylejakością, marnotrawstwem, ciągła niezgoda – po kilkudziesięciu latach – na codzienny tumiwisizm, na przaśność, na kiepściznę”. I właśnie „Łabędzie”, zdaje się, są opowieścią o brzydocie i pięknie w przedmiotach i ludzkich reakcjach. Jakby sugestią, że od nas zależy, co będziemy chcieli zachować i ocalać. Odnajdziemy się lub nie w postaci majora von der Marwitza, na którego nagrobku wyryto słowa: „Bohater w czasach Fryderyka, walczył u jego boku we wszystkich bitwach, by wybrać niełaskę tam, gdzie posłuszeństwo nie przyniosłoby honoru”. Czy będziemy chcieli próbować rozpoznawać to, co prawdziwe.
Praca pisarza oznacza, że nie mogłem nie myśleć o książce: o tym, jak każdy z moich rozmówców jest innym instrumentem, a melodia opowieści snuje się od jednego do drugiego, przechodzą pomiędzy nimi tematy i motywy, czasem dwa instrumenty grają przeciwko jednemu, czasem każdy co innego, czasem wreszcie łącza się i powtarzają coś unisono. Wiolonczela nie zawsze ma rację, skrzypce nie mówią wszystkiego, fortepian nie ma monopolu na prawdę. Dopiero wszyscy razem opowiadają melodię w jej pełni.
Rafał Kowalski © 2024
P.S. Jacek Dehnel będzie gościem Płocki Ośrodek Kultury i Sztuki im. Themersonów – spotkanie z nim 18 kwietnia br. (18:00) poprowadzi Renata Jaskulska.
Jacek Dehnel, Łabędzie. Książka, którą chciałem napisać, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024, s. 864
