Kiedy zostajesz sam na sam z lasem, twoje serce wyrywa się na wolność – bije głośniej, jakby trzepotało w twojej klatce piersiowej i chciało odlecieć. Słyszysz własny oddech, dziwi cię nawet widok własnych dłoni, gdy tylko korony drzew pojawiają się nad twoją głową. Tolikowi często zdarzało się to w dzieciństwie, kiedy chował się w krzakach przed hałasem w domu, a konkretnie przed próbami zainteresowania go żiguli przez Anatolija Stiepanowycza. Wydawało mu się wtedy, że słyszy kroki, chciał krzyczeć, ale odnosił wrażenie, że i tak dobrze go słychać: jego serce waliło na cały las.

Eugenii Kuzniecowej główny bohater jej nowej powieści (wydanej przez Wydawnictwo Znak w tłumaczeniu Iwona Boruszkowska; dodatkowo dzięki jej przypisom można dowiedzieć się na przykład, czym są deruny) czuje się wygrany: matecznik opuścił w glorii talentu-stypendysty-olimpijczyka, ma dom i dobrą pracę w Hiszpanii. Jednak przeszłość, która przybywa do niego przez kontynent europejski, staje się teraźniejszością i stawia go przed wyborami życiowymi.

Dom Tolika z powodu napaści Rosji na Ukrainę wypełnia się ludźmi i zwierzętami. Towarzystwo jest barwne. Mama chłopaka poucza go i opanowuje kuchnię; jest jak jej ciasto, które bulgocze, syczy, pachnie i ciągle rośnie. Wujek zaczyna upodabniać się do swojej krewkiej babci, zupełnie jakby ta zmartwychwstała. Ciotecznej babci, wielbicielce feng shui, miejscowe pomidory może się podobają, lecz „nawet nie pachną pomidorami”. I tak dalej. W rezultacie pod oczami Tolika robią się siniaki „błękitne jak morze”, stara się uciekać przy pomocy drabiny, joggingu, drzew.

Eugenia Kuzniecowa zabawną atmosferę przeplata akcentami poważnymi. Koleżanka siostry Tolika mówi mu, że w środku jest pusta i czarna. Załamana siostra ironicznie komentuje widok znaczka „Niet wojnie/No War”, lansowanego w trakcie pewnej imprezy charytatywnej („Ukraińcy muszą się po prostu poddać! (…) A wtedy nie będzie wojny!”). Coraz bardziej rośnie irytacja, że ludzie denerwują się „zwykłymi sprawami, takimi jak kłótnie z sąsiadami”, a ich smartfony nie są „portalami do piekła”. Wzmaga się tęsknota za tym, co było jeszcze chwilę temu („Wszyscy jesteśmy nie tam, gdzie byśmy chcieli, wszyscy straciliśmy swoje dawne życie”). Szybujący ptak rodzi myśl, jakie to szczęście nie bać się niczego, co leci z nieba… Śmierć młodego siostrzeńca na froncie sprawia, że „pani od pomidorów” wspomina, jak ten jako dziecko budował dom dla chrząszcza z pudełka od zapałek. Kiedy owada zjadła kura, robiono wszystko, by maluchowi znaleźć takiego samego: „(…) a ja mówiłam, że dziecko powinno wiedzieć, czym jest śmierć i natura. A teraz okazuje się, że to dziecko uczy nas, czym jest śmierć i natura”.

W Toliku, choćby pod wpływem tej śmierci, kłębią się przemyślenia na temat własnej postawy w obliczu trwającej wojny. Pociesza się argumentem kolegi, że walczyć powinni profesjonaliści, by chwilę później poczuć wstyd, ponieważ „znał zbyt wielu nieprofesjonalistów, którzy w przeciwieństwie do niego poszli walczyć”. Zastanawia się, czy unika trudności, czy walka coś zmieni, czy żyje własnym życiem. Zarazem trudno jednoznacznie postrzegać jego wybory życiowe (zresztą nie tylko jego); to sprawia, że „Drabina” nie jawi się jednoznacznie jako agitka za pójściem na front, potępiająca myślących inaczej. To raczej sugestia, że pewne sprawy nie zadzieją się same, trzeba o nie powalczyć.

Każdy ma osobisty powód tęsknoty. To mogą być ryby pływające w stawie blisko domu, starość z biegającymi dziećmi i słoikami z dżemem na stole, widok z okna na podwórko, pragnienie ciszy i spokoju. Co do ostatniego – w kontekście Ukrainy wypada życzyć porażki nie tylko Putina, ale całej Rosji: konkretnie przegranej jej imperialnych dążeń, lekceważącego poczucia bycia lepszymi od innych i chęci oddawania wolności osobistej kolejnym dyktatorom za (w przenośni i dosłownie) kiełbasę w lodówce.

Po obu stronach drogi kwitły mlecze, niedawno nagie, a potem obsypane kwiatami migdały pokryły się zieloną siecią liści. Przypomniał sobie matkę, która płakała nad każdym kwiatkiem jak nad zmarłym: „Po co się pniesz na ten straszny świat?”. Hryhowina też na widok każdej rośliny mówiła, że będzie rosnąć i że >>zaraz zakwitnie<<, a potem zaczynała złorzeczyć: „Nie rosłabyś tej wiosny! Cieszyć tych gości! Już lepiej zgnij w ziemi, zamiast wschodzić!”. Matka i Hryhoriwna były zgodne co do tego, że ani jeden kwiat nie powinien uprzyjemniać życia żadnemu wrogiemu żołnierzowi, a jednocześnie nie miały wpływu na to, że na okupowanym podwórzu Hryhoriwny kwiaty zakwitły bujnie jak rzadko kiedy.

Rafał Kowalski © 2024

Eugenia Kuzniecowa, Drabina (przełożyła Iwona Boruszkowska), Wydawnictwo Znak, Kraków 2024, s. 304