Przed laty, wieczorami, gdy matka odkładała na półkę gruby tom, z którego odczytała właśnie kolejną baśń braci Grimmów, a potem, zgasiwszy światło, wychodziła z pokoju, zawsze mu się zdawało, że litery zniecierpliwione wiecznym trwaniem w tych samych rzędach, złaknione przygody, tylko czekają, by korzystając z ciemności, rozbiec się w głębi odłożonej książki, umknąć z akapitów, złączyć się w wesołe wieńce i czarne girlandy, spleść w nową opowieść, jakiej nigdy nie słyszało ludzkie ucho – więc rano, jak najszybciej tylko mógł, zdejmował książkę z półki i natychmiast ją otwierał, by przyłapać czarne znaczki na chwili nieobecności.
Z racji rychłego spotkania ze Stefan Chwin znów sięgam po książkę, która swoją premierę miała w 1995 roku. Ponownie przekonuję się o sile tej powieści utkanej z losów ludzi żonglowanych przez ludzi z wielką władzą; również z przedmiotów oglądanych jak przez lupę, ponadczasową siłę nieobecności i pewnych uczuć. Nie dziwię się, że tak trudno kupić polskie papierowe wydanie Hanemanna (Wiekuistemu hołd za biblioteki, w tym Książnica Płocka im. Władysława Broniewskiego); za zdobycie tego z 2019 roku z archiwalnymi fotografiami Gdańska – wydanego przez Wydawnictwo Tytuł i Oficynę Gdańską z myślą o siedemdziesiątych urodzinach Autora – dziękuję Dorota Karaś.
Jeden z bohaterów tej książki w budynku kościoła katolickiego, gdzie do 1945 roku była świątynia ewangelicka, czuje, że obok niego „zasiadają bezimienne i zupełnie przeźroczyste, pełne powagi, zamyślone cienie współwyznawców pastora Knabbe, które opuszczały to miejsce tylko na czas papistowskich homilii księdza Romana”. W „Hanemannie” bowiem przeszłość przenika się z teraźniejszością.
Stefan Chwin zaprasza najpierw do Gdańska przedwojennego. Za przewodników wyznacza na przykład mroczą i podniosłą atmosferę Instytutu Anatomii Akademii Medycznej (to w niej stygną „płaszcze z kropelkami mgły na kołnierzach”), mleczne światło latarni na Szerokiej i kawałek tortu wiedeńskiego skubanego srebrną łyżeczką w jednym z miejscowych gasthausów. Przewodnikami są też ludzie – latarnie zapala pan Lempke podjeżdżający do każdego słupa na rowerze „Urania” (do płomyka pod kloszem sięga z drabinki); tort zjada piękna pani, która „patrzyła gdzieś przed siebie, nieobecna, może zanurzona we wspomnieniach miłosnej nocy, milcząca”.
Ten świat staje w płomieniach II wojny światowej (w nich ludzie, pragnący ocalić życie na przykład na okręcie, rzucają się „jak poparzone ryby”), po której mocno zniszczony Gdańsk jest odbudowywany, ulice i dzielnice zmieniają nazwy, wprowadzają się nowi mieszkańcy uczący się czuć jak u siebie, przedmioty zmieniają właścicieli („(…) zajmowały się tym co zawsze. Przypatrywały się wszystkiemu z półek, etażerek, blatów, parapetów i nic sobie nie robiły z tych spraw. Nie były po żadnej stronie”). Tworzy się codzienność miasta w nowym kraju.
Wszystko to spina tytułowa postać. Hanemann przeżywa tragedię miłosną. Słucha wykładu, że lekarz musi „widzieć w człowieku cielesną duszę, która zawsze stoi na progu rozpaczy” – dlatego powinien badać ciała zrozpaczonych i odrzuconych, którzy wybrali śmierć” i robić to tak, by „odkryć, co w nas wspiera boską energię życia, która nawet w najtrudniejszych chwilach, gdy zdaje się nam, że straciliśmy już wszystko, potrafi rozjaśnić mrok i przynieść ocalenie”. Snuje rozważania o samobójstwie (w nich dużą rolę odgrywają postacie Heinricha von Kleista i Henrietty Vogel oraz Stanisława Ignacego Witkiewicza i Czesławy Oknińskiej). Uczy języka niemieckiego polskiego chłopca, z którego rodziną przyjdzie mu dzielić mieszkanie („Ale to wszystko były tylko próby, wstępne przybliżenia, które więcej obiecywały niż spełniały, więc poddawałem się im cierpliwie, czując wciąż cielesne oddzielenie od obcego piękna (…)”). Myślami wraca do tego, co było („I kiedy tak zapadał się w te mroczne i pulsujące przypomnienia, przychodziło mu do głowy, że to, co się stało wtedy, stało się właśnie po to, by mógł zastygnąć w tym półżyciu, które obejmowało duszę i znieczulało ją na głos świata”). Ma też wpływ na życie głuchoniemego nastolatka z talentem naśladowania innych, i jego przybranej matki.
Hanemann ma złożony rodowód, natomiast przeszłość i przyszłość niektórych postaci w tej książce Autor zanurza w tajemnicy. Bywa, że w myślach duszę go za to gołymi rękoma – zarazem dziękuję, że nie daje oczywistych odpowiedzi, przypomina o istnieniu wyobraźni. I tylko miasto Gdańsk według kogoś w tej książce ma stać wiecznie. Ze swoimi mitami i prawdami.
Łyżki? Któż opowie ich odyseje? W dniu, w którym z ust pani Potrykus, poruszonej do głębi zniknięciem srebrnego sztućca w czeluściach fartucha pani Marcinkowskiej, padały niesprawiedliwe oskarżenia, łyżka Bierensteinów wędrowała już wozem pana Węsiory na wysypisko pod Kokoszami w stercie śmieci zebranych z ulicy Grottgera, by po latach trafić do antykwariatu na Długiej, a potem do domu na Tuwima 7, do mieszkania inżyniera Jarochowskiego z Politechniki, który umieścił ją w swojej gdańskiej kolekcji. (…) Czy można sobie wyobrazić piękniejszy finał tego zmierzchania domowych planet, krążących w ciszy i ulatujących bezszelestnie w pustkę?.
P.S. Stefan Chwin będzie gościem Płocki Ośrodek Kultury i Sztuki im. Themersonów; spotkanie z nim 18 stycznia (18:00) poprowadzi Renata Jaskulska.
Rafał Kowalski © 2024
Stefan Chwin, Hanemann, Wydawnictwo Marabut, Gdańsk 1995, s. 202
