Siedzieli naprzeciwko siebie w pociągu, a żadne nie miało w sobie nic szczególnego; nie należeli do ludzi, na których zatrzymuje się wzrok zmęczony wpatrywaniem się w zwykły krajobraz, biegnący, jak się wydaje, z daleka pociągowi na spotkanie, aby potem na sekundę znieruchomieć w spokojnym obrazie miękkich zielonych krzywizn, małych domków i ogrodów, w których liście drżą i szarzeją od dymu unoszącego się za lokomotywą niczym długi kłębiasty proporzec.
Portugalski poeta Fernando Pessoa napisał, że mit to nic, co jest wszystkim. Jeśli słowa te sparafrazować w kontekście postaci z tego zbioru opowiadań Tove Ditlevsen (wydanych przez Wydawnictwo Czarne w tłumaczeniu Iwony Zimnickiej) – można napisać, że nie ma w nich nic szczególnego i są wyjątkowi w poznawaniu siebie i innych. Niezależnie od płci, wieku i czasu, w którym są osadzeni.
Bo czy zdanie: „Była oszołomiona tym zupełnie nowym faktem, że nie potrafi już z nim rozmawiać” może wypowiedzieć tylko bohaterka stworzona przez duńską pisarkę w latach czterdziestych ubiegłego wieku? Również dziś lub za dwa miesiące albo za pięć lat jakaś matka będzie chciała krzyknąć na dziecko, które coś rozbiło – w tym momencie (być może) napotka jego spojrzenie i jej oczy spojrzą „błagalnie i z przerażeniem, jakby sama była dzieckiem”… Jakiś mężczyzna zakocha się ponownie i będzie chciał odejść od aktualnej partnerki, jakaś kobieta będzie taiła swój związek z kochankiem, a starsza osoba zapragnie po prostu ujęcia swojej dłoni przez kogoś bliskiego – nie tego, by tylko dotykały się ich płaszcze.
Zmarła czterdzieści dwa lata temu Tove Ditlevsen była poetką i prozaiczką, ale też działaczką feministyczną. Wiedząc o tym, jeszcze mocniej mogą działać te jej opowiadania, w których kobiety bywają dominowane i nieszanowane przez mężczyzn – najwyraźniej leczący w ten sposób swoje kompleksy. Jak w opowiadaniu, w którym pojawia się kot, i w tym, gdzie swoją rolę odgrywa parasolka. Kiedy Autorka pisze: „Słusznie i naturalnie się stało, że parasolka została zniszczona. Helga sprzeciwiła się sekretnemu prawu, sterującemu jej życiem wewnętrznym, a jedynie nieliczni mają śmiałość bodaj raz w życiu urzeczywistnić niewypowiedziane” – można mieć poczucie, że chce dodać odwagi osobie, która znajdzie się w podobnej sytuacji. Choć dowodem na to, że niechęć wsłuchania się w potrzeby drugiej osoby nie musi być przypisana do konkretnej płci, jest opowiadanie o spotkaniu dwóch kobiet w salonie fryzjerskim.
Autorka niekiedy nie daje pola do jednoznacznej oceny. Na przykład śmierć nie zawsze musi być czyjąś winą, a córka może powiedzieć do swojej rodzicielki: „Posłuchaj, mamo, teraz, kiedy zostaniesz babcią, naprawdę musisz skończyć z byciem młodą dziewczyną!” – tylko czy adresatka tych słów ma się do nich stosować?
Ditlevsen o tym wszystkim pisze prosto i zarazem z dużą subtelnością. Udowadnia, że nie trzeba wielu słów, by przekazać wiele. Kiedy kobieta zaczyna dostrzegać swoje potrzeby, pada zdanie: „Ja, który nigdy nie czułem wobec niej szczególnego pociągu erotycznego, teraz patrzyłem na nią wyłącznie z pożądaniem”. Coś więcej o pewnym mężczyźnie może powiedzieć stwierdzenie: „Przecież przyszła tylko w odwiedziny do siostry, której męża on nie znosił, bo otaczało go tyle hałasu i śmiechu”. Tak jak o małżeństwie te słowa po pogrzebie: „Dobrze, że poszli. Nareszcie zrobiło się cicho i pusto, tak jak cicho i pusto jest we mnie. Ale ta pustka zaczęła się na długo przed śmiercią Grete”. No i Autorka tworzy kolejną definicję miłości: „Dana osoba pojawia się w życiu człowieka po cichu, prawie tak, że się tego nie zauważa. Nadchodzi powoli jak zmierzch i łagodnie rozdmuchuje samotność niczym puszek dmuchawca. Zanim człowiek się obejrzy, jest już tak mocno związany z tą osobą jak jedno kółko zębate, które szczepią się z drugim”.
Tove Ditlevsen sugeruje, że być może wiele nieszczęść bierze się stąd, że ludzie nie wydają się zbyt zainteresowani tym, co się dzieje z kimś im najbliższym. To jeden z największych paradoksów towarzyszących ludzkości: nawet jeśli ludzie wiedza, co robią źle, bywa, że nie reagują na bieżąco i robi się za późno na naprawę. Choć przecież późno nie musi oznaczać – wcale.
Na jego biurku stało zdjęcie młodej, uśmiechniętej dziewczyny. Popatrzył na nie ze smutkiem i delikatnie musnął dłonią zimne szkło. Wiele lat później – długo po tym, jak Ruth sprowadziła się do niego i matki, po tym, jak razem z dziećmi uciekła z tego domu, gdzie nic, co młode i szczęśliwe, nie mogło się rozwijać – miał wrażenie, że po tym zdjęciu spływa strumień kapiących łez, a pod jego wpływem uśmiech na tej słodkiej twarzy staje się sztywny i zimny, taki, jaki był, kiedy go opuszczała.
Rafał Kowalski © 2023
Tove Ditlevsen, Moja żona nie tańczy, Wydawnictwo Czarne, Wołowie 2023, s. 248
