Nie powiedziałam im, kim jestem, tylko że znam rodzinę Zobermanów, którzy tu kiedyś mieszkali. W pewnym momencie stara Pisulowa pokazała mi dom pod lasem i sad, to były nasze dawne pola, teraz tam mieszkał jej syn. Jestem przekonana, że mnie rozpoznała. „Ale proszę mi powiedzieć – zapytała mnie – oni nie wrócą, nie zabiorą tego?” „Niech się pani nie martwi, oni nie wrócą”, powiedziałam. „Z Fiszlem to chodziłam razem aż do czwartej klasy – powiedziała stara Pisulowa i łza jej pociekła po policzku. – O Pani, żeby nie tutejsi ludzie…”. Ale nie skończyła zdania. Miała piękną twarz, pooraną zmarszczkami, a trochę dalej stał facet z kosą. Ostrzył spokojnie tę kosę i wpatrywał się we mnie uważnie.
To nie jest fragment scenariusza filmowego; ta scena rozegrała się naprawdę we wsi Strzegom – w województwie świętokrzyskim, w powiecie staszowskim, w gminie Rytwiany – ledwie trzydzieści sześć lat temu. Najnowsza książka autorstwa Anna Bikont (wydana przez Wydawnictwo Czarne) nie trzyma się jedności miejsca i czasu. Zarazem daje do zrozumienia, że pewne rzeczy – zwłaszcza nieprzepracowane – bywają mało zmienne we współczesnej historii z udziałem Polek i Polaków pochodzenia żydowskiego
Siedem opowieści, każda z nich ma swoją główną bohaterkę. Mniej lub bardziej szczęśliwe dzieciństwo, potem piekło wojny, kiedy w czas próby ujawnia się, co jest w człowieku. A gdy tworzy się rzeczywistość powojenna, bywa, że piekło nie znika. Dlatego Elżunia w liście z 1948 roku pisze, że choć już teraz żyje normalnie i nic jej nie brakuje, to jednak: „(…) od czasu do czasu robi mi się okropnie smutno, bym chciała gryźć i drapać wszystko naokoło, i czuję się, jakby mi jednak coś brakowało, chociaż nie wiem co. Najczęściej się to staje wieczorem i nie kończy aż następnego dnia rano. Naturalnie staram się uspokoić, ale najczęściej mi to trudno przychodzi”. W przypadku Ireny jej krewni, którzy chcą jej nieba przychylić, nie potrafią zrozumieć, co ona przeżyła („Jak ciocia zobaczyła, że coś jest ze mną nie tak, bardzo chciała się mnie pozbyć”).
Nagłe runięcie codzienności i utrata bliskich („Zostałam sama na świecie. Bez niczego, bez pomocy, bez opieki. Nie wiedziałam, co mam robić, dokąd pójść”); wysłuchiwanie, że jest się gorszym człowiekiem z powodu pochodzenia; bolesne doświadczanie życiowych paradoksów – choćby takiego, że ten sam klasztor może kojarzyć się z ponurą atmosferą i biciem oraz z ratunkiem; ukrywanie się i ciągłe drżenie o życie („Najgorsze były polany. Przebiec polanę to było jak z polowania na zające”); szantażowanie i śmierć również ze strony rodaków i tych, których uważało się za kolegów i sąsiadów („Ilu z nas mogło przeżyć! Nie trzeba było, żeby Polacy nam pomagali, tylko żeby nas nie zabijali”)… Wiedząc o tym, można bardziej zrozumieć podejście Autorki sugerujące, że może bezzasadne jest pytanie, dlaczego ktoś, choć przeżył i ma dobrą opiekę, popełnia samobójstwo. Zamiast tego: „Może należy pytać, skąd ocalali czerpali siłę, by dalej żyć?”.
Anna Bikont przegląda ocalałe fotografie. Wertuje pamiętniki („Kajet ma solidną okładkę, gruby papier, wyraźne linie”) i listy – w jednym z nich ktoś ma właśnie lądować na Księżycu, ktoś inny składa życzenia na Dzień Matki kobiecie, która uratowała mu życie. Autorka jeździ w miejsca, gdzie działo się to, co się działo. Chce zdążyć porozmawiać ze swoimi bohaterkami i ich bliskimi, zanim będzie za późno („Zadzwoniłam do Janiny Hescheles wiosną 2022 roku. Długo trwała cisza w słuchawce, aż usłyszałam słabiutki szept z oddali: – Proszę przyjechać”). Upamiętnić ich. Lecz przede wszystkim, takie mam wrażenie, swoim zainteresowaniem i obecnością pragnie pokazać poranionym, że ich życie jednak kogoś obchodzi. Swą obecnością i wysłuchaniem, myślę, chce ich objąć i przytulić.
A ja najlepiej się czułam podczas burzy, łaziłam po całym okręcie, niestety sama, bo moje szanowne koleżanki, które tu poznałam, z braku innego zajęcia chorowały. (…) No, wyobraźcie sobie, stoi człowiek, przed sobą ma cudowne morze, a za sobą kupę chorych ludzi, naokoło pusto, trzyma się mocno, jeździ z góry na dół, cały mokry i słony, a morze szumi, pieni się, złości, fale tłuką o burtę. Takie cudowności godzien jest tylko opisywać Sienkiewicz albo Mickiewicz, ale niech wam to wystarczy, że potrafiłam 5-6 godzin dziennie stać i patrzeć na morze. Imponowali mi marynarze, oni gwizdali na burzę (ja też) i włazili na najwyższe maszty (ja nie), daję słowo, jakbym była chłopcem, tobym została marynarzem.
Rafał Kowalski © 2023
Anna Bikont, Nigdy nie byłaś Żydówką, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023. s. 244
