Cóż! Okrutna konkluzja nasunęła się sama. Darmo było wypatrywać ocalałych z pożogi, tak pośród obsługi, jak i wśród aktorów. Sprzęt – rozpirzony! Nagry, wysięgniki, paillardy – ruina! Stanowiska dźwiękowców kupa złomu, powykręcanych gratów, nadpalonych konstrukcji, stopionych kabli; szczątki wózka dolly wyglądały jak skulptury Istvana Hajdu, co szuka inspiracji u Nahuma Gabo i zafascynował się Baldaccinim.
Ten fragment Zniknięć Georgesa Pereca (wydanych przez Wydawnictwo LOKATOR), przetłumaczonych przez René Koelblen i Stanislaw Waszak) nieźle oddaje, czego można spodziewać się po tym dziele: galopujących zdań, nieoczekiwanych zdarzeń (wszak „każda fabuła powinna brać pod uwagę możliwość działania przypadku”), popisu erudycji, dygresji goniącej dygresję… W tej książce dzieje się tak dużo (nawet w tytułach rozdziałów, na przykład: „O kłopotach, jakich można się nabawić, chcąc skosztować karpia po żydowsku”), że aż trudno uwierzyć, że może w niej czegoś brakować. A jednak, nie ma choćby litery „e”. Skąd ten pomysł? Nieco tłumaczą to słowa samego Pereca: „Pisanie w pewnym sensie polega na tym, że można wziąć słownik, to znaczy réservoir języka i składni, i całą tradycję powieści i poezji, i spróbować z tego zrobić coś innego, coś, co się trochę różni od tego, co było przedtem”.
Wielbiciel gier i łamigłówek o wielkiej wyobraźni stworzył miks groteskowego kryminału z powieścią szkatułkową. Trudno pisać o samej fabule, by nie popsuć czytelniczej zabawy (napiszę tylko, że tytuł jest adekwatny do treści). Perec zadbał jednak, by nie poprzestać na gołej intrydze. Jeśli więc mamy do czynienia ze śmiercią, to na przykład w takim wydaniu: „W Honolulu nadmiar hirudyny wykończył Iwana, gdy olbrzymia pijawka wyssała mu pięć litrów krwi”; albo w takim: „W tęgim tułowiu tkwił puginał, który jakaś podstępna ręka namaściła substancją o właściwościach kurary: zgon nastąpił natychmiast”.
W nawiązaniu do powyższych słów Pereca o pisaniu, przy lekturze „Zniknięć” można mieć wrażenie, że pisarz faktycznie nie rozstawał się ze słownikiem. Choć nie po to, by się popisywać, lecz raczej bawić innych i siebie. Jak choćby we fragmentach tych dwóch zdań: „Jakiś as wioślarstwa wdrapał się na pawęż; wręczono mu szapoklak; Trójskrzydłowy portal z ażurową muszarabą przysłaniał (…)” i „Klan brabancki wydał okrzyk, który zagłuszył do szczętu ordynarną burgundzką wrzawę”. Pojawiają się Tomasz Mann i Franz Kafka, a Herbert von Karajan jednego z licznych bohaterów wprowadza w tajniki tutti. Pewną rolę odgrywa karp, a robak o tułowiu indygo i żądle koloru szafranu znika pośród nocy. Swoje pięć minut ma nawet dywan. I bawi tych kilka aluzji do znikania czegoś, co było siódme z kolei („Powinny być 32 kartony. Liczył i liczył, z tuzin razy. Któryś wyparował. Kto czyta, zrozumiał i wygrałby zakład, iż był to karton oznaczony jako siódmy!”). A która litera jest siódma w polskim alfabecie?…
Są jednak momenty, gdy robi się poważnie. Na przykład gdy z życiorysu wiemy, co stało się z rodzicami Pereca, polskimi Żydami, zwłaszcza z jego mamą. W Zniknięciach jest kilka aluzji do tego, co wnosi więcej do tematu znikania w tej książce. Perec pisze też o braku „choćby krzty zaufania między ludźmi: nastała czysta wrogość do bliźnich”.
Na oddzielną uwagę zasługuje, co zrobili obaj tłumacze. Musieli przecież przełożyć z francuskiego na polski dzieło bez litery „e”! Z tego względu inaczej w tej książce muszą wyglądać nawet fragmenty znanych utworów poetyckich Adama Mickiewicza i Cypriana Kamila Norwida… Pojawia się też taki fragment: „Po czym potrącił z rzędu: kaczkę (co żyła opodal krzaczka), zająca (co z kaczki zrobił się), czarną krowę w kropki bordo (co gryzła trawę, kręcąc mordą) (…)”. Brzmi znajomo?…
Obaj tłumacze o swojej pracy szczegółowo i zajmująco piszą w posłowiu do „Zniknięć” (warto przeczytać słowo wstępne autorstwa Jacka Olczyka). I choć wykonali pracę tytaniczną i pomysłową, wygląda na to, że mieli niezłą frajdę („Czy można wyobrazić sobie ciekawsze wyzwanie dla tłumacza? Myśl, która tliła się i dojrzewała od lat w głowie jednego z nas, potraktowaliśmy jednak nie jako próbę sił, lecz raczej jako całkowicie niezobowiązującą przygodę, bez wyznaczonych terminów, umów czy wizji honorarium, podjętą z ciekawości, wręcz dla zabawy”).
Nie wiem, czy po wszystkim udali się odpoczywać na przykład na wyspę Gwarancji Pardonu; niemniej dzięki ich wysiłkowi Zniknięcia po polsku to dzieło nie tylko samego Georgesa Pereca.
Ciągnęło się to. Trwało. Trudno mu było uwolnić się od stanu fascynacji. Zdawało mu się, że w głębi dywanika jakaś nić oplata mroczny punkt Alfa, obraz Świata, co szasta Otchłanią Kosmosu, prastary topos, skąd zrodzi się naraz jakaś globalna panorama, punktowa wyrwa limbusowa. Wyznaczał szaloną krawędź obcych obszarów, wpatrywał się w ich obrys, w zamęt, w wysoki mur, w loch, w ścianę, którą na próżno starał się pokonać….
P.S. Tłumacze René Koelblen i Stanisław Waszak jeszcze w tym miesiącu będą gośćmi Płocki Ośrodek Kultury i Sztuki im. Themersonów (konkretnie 18 października o 18:00). Spotkanie z nimi poprowadzi Renata Jaskulska.
Rafał Kowalski © 2023
Georges Perec, Zniknięcia, tłum. René Koelblen i Stanisław Waszak, Wydawnictwo LOKATOR, Kraków 2023, s. 360
