Jedyną rzeczą, którą miałem pod kontrolą była moja własna głowa; tak sądziłem. Uznałem, że najrozsądniej będzie nauczyć się dobrze czytać. I tak oto w kraju, w którym w zasadzie nie pozwalano nam istnieć, postanowiłem istnieć. (…) Zaczynam pisać, by przekazać wszystko, co kiedykolwiek zostało zapamiętane. (…). Chcę, żeby młodzi, następne dzieci, przeczytali tę książkę i spojrzeli na dno rzeki, spojrzeli na wierzchołki eukaliptusów, rozejrzeli się i wiedzieli, jak nazwać ptaki. Rozpoznali to miasto, którego nikt już najwyraźniej nie widzi. Nie będę już niewidzialny, żadne z nas nie będzie.
Jednym z głównych motywów tej powieści (wydanej przez Wydawnictwo Czarne, przetłumaczonej przez Karolinę Iwaszkiewicz) jest wskrzeszenie języka uznawanego za wymarły. Nie wiem, czy Australijka Tara June Winch zna twórczość Sándora Máraia – ale działanie jednego z jej bohaterów celnie oddają słowa węgierskiego pisarza z jego książki Porwanie Europy (Wydawnictwo Czytelnik, tłumaczenie Irena Makarewicz): „Jedna jest ojczyzna – język. Wszystko inne to potrzeba lub pojęcie”.
Ten bohater, mężczyzna wychowany w domu dla aborygeńskich chłopców, założonym przez chrześcijańską misję stworzył słownik. Są w nim hasła, których rozwinięcie często odnosi się do życia samego autora. Dla przykładu breast – pierś – dhunhu: to pierwsze słowo, jakie zapamiętał, usłyszał od swojej matki. Jest ulubiony przez niego piękny i dumny kwiat banksji.
Również hasła komentujące tragedię, która zdarzyła się w rodzinie tego mężczyzny. Brutalną eksploatację ziemi przez kopalnie. Jest opowieść o Plejadach i mapie („Mapa w tym kraju nic nie da, ta ziemia składa się z niemożliwych odległości, z miejsc, do których można dotrzeć, tylko podróżując w czasie, mówiąc naszym językiem, wyśpiewując góry do istnienia”); ukochanej żonie i religii; nierównościach społecznych, wnuczkach i sensie życia pod hasłem ngayirr („Potrafię wymienić sto powodów, dla których żyję, dla których wydarzają się różne rzeczy, dla których czas odmierza nam skończone życie, choć nasza matka jest nieśmiertelna. Prawda jest jednak taka, że wszystko pozostaje zaledwie pytaniem”).
Ta książka zaginęła. Poszukuje jej jedna z wnuczek mężczyzny, która na jego pogrzeb przybyła z daleka. Ona również szuka sensu swej egzystencji („Czuję się, jakbym tylko się prześlizgiwała przez życie czy coś. Jakbym nigdy nie była naprawdę sobą” (…) Tak, tego właśnie pragnęła – tego uczucia, kiedy czegoś się chce. Uczucia, że ma jakiś cel. Że jest częścią czegoś”). Próbuje odnaleźć się w relacjach z tymi, których poznała w przeszłości. Brakuje jej dziadka, siostry (wątek tej osoby i żurawia jest jednym z najbardziej wyrazistych w tej książce), własnej rodzicielki nieobecnej w jej życiu („Otuliła się kołdrą, tak jak robiła Jedda, objęła się własnymi ramionami i rozpłakała się z tęsknoty za mamą”). Szczęśliwie są babcia i ciotki, jest z kim próbować stworzyć kobiecą solidarność. Swoją drogą tekst towarzyszący hasłu rib – żebro – dharrar („>>Nie jestem twoim dharrar! Chcesz dharrar, to idź do rzeźnika!<<. Dobre. Mam nadzieję, że nauczyliśmy tego dziewczynki”) przypomniał mi to, co o równości kobiety i mężczyzny napisała Maria Synger w swej tegorocznej książce „Jestem Żydówką” (Wydawnictwo Znak).
Innym ważnym wątkiem w tej powieści jest opowieść duchownego-założyciela misji dla autochtonów. Na tym przykładzie widać, jak wielką bolączką Australii przez wiele lat był rasizm generowany przez ludzi nazywających siebie chrześcijanami („Jak to możliwe, że Australia, będąca jakoby nowym domem wolności i światła, stała się sceną takiego ucisku i okrucieństwa? (…) Wydarzyło się jeszcze wiele złego i wieleśmy wycierpieli, lecz sprawcy owych incydentów nigdy nie trafiali przed oblicze sprawiedliwości. (…) jak to możliwe, że kraj ów jest spowity mrokiem złych uczynków?”). Ku przestrodze są w „Plonie” przykłady, że to złe źródło do końca nie wyschło.
Jedna z bohaterek tej powieści, „ochrzczona przez słońce”, nie ma dobrego zdania o człowieku – gdy mówi, że gdybyśmy wszyscy mieli skórę w tym samym kolorze, zabijalibyśmy się z powodu języka, długości nosa, kształtu oczu… Jednocześnie chce wierzyć, że sens walka o prawdę związaną z przeszłością jej rodziny. Wychodzi naprzeciw słowom swojego dziadka, który twierdził, że nic tak naprawdę nie umiera, staje się częścią nas. I że warto „pamiętać przeszłość, mieć opowieści, znać swoją historię, pamiętać dzieciństwo”.
Czytelniczka i Czytelnik zaś dowiadują się o tym wszystkim choćby z takich książek, jak wydany w ubiegłym roku reportaż Powrót do Uluru Marka McKenny (Art Rage, tłumaczenie Tomasz Gałązka) i właśnie powieść Plon.
Gdy nas zabrano, Mary była tylko dzieckiem; to smutna historia, ale ze szczęśliwym zakończeniem, bo się odnaleźliśmy. Mary jest inna niż ja, nie przytulamy się i nie jesteśmy dla siebie tak czuli, jak bym chciał. Ale znów jesteśmy bratem i siostrą, i to jest cenne. (…) Dla dzieci odebranych rodzicom, którzy by je przytulali, to było coś. Myślę, że moje siostry Mary w domu dziewcząt nikt nie przytulał, bo w serdecznym uścisku zamierała bez ruchu.
Rafał Kowalski © 2023
Tara June Winch (przykład Karolina Iwaszkiewicz), Plon, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023, s. 400
